18 czerwca o godz. 15 w Reducie Banku Polskiego odbędzie się konferencja organizowana przez Facebook we współpracy z Krajową Izbę Gospodarczą. To pierwsze tego typu wydarzenie w Polsce! Wcześniej miały one miejsce tylko w USA, niedawno rozpoczęła się również edycja europejska (do tej pory wydarzenia odbyły się w Niemczech i Wielkiej Brytanii). Do udziału w polskiej edycji wybrane zostały 3 firmy.
Z badań wynika, że na Facebooku istnieje już ponad 40 milionów aktywnych stron prowadzonych przez małe i średnie przedsiębiorstwa. Jest nam niezmiernie miło, że spośród tych działających w Polsce, zostaliśmy wybrani do części „success stories” i wzięcia udziału w panelu dyskusyjnym, w którym zostaną zaprezentowane przykłady firm, które zdołały efektywnie wykorzystać potencjał cyfryzacji do rozwinięcia swojego biznesu.
W trakcie wydarzenia BYB odbędzie się również dyskusja z udziałem kluczowych decydentów z Polski i Europy (m.in. Helen Smyth, Michałem Boni, Tomaszem Husakiem, Michałem Olszewskim) o efektywnym otoczeniu gospodarczym i regulacyjnym, pozwalającym polskim firmom na maksymalne wykorzystanie cyfryzacji, zapewniającej innowacyjny rozwój i wzrost gospodarczy.
Wydarzenie zostało objęte patronatem honorowym Prezydent m.st. Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Waltz. Program konferencji i rejestracja na wydarzenie dostępne są na stronie internetowej: https://fbboost.pl/.
Polska Press Grupa, wydawca gazet i serwisów internetowych o tematyce regionalnej, kupiła 100 % udziałów w agencji interaktywnej Przeagencja. Przeagencja działa na rynku od marca 2000 roku. Jej głównymi klientami są Grupa Żywiec, Abbott, Assus Polska, Wyborowa SA, Nestle i Provalliance Polska.
Polska Press Grupa jest wydawcą 18 dzienników regionalnych, ponad 100 tygodników lokalnych oraz kilkudziesięciu internetowych serwisów kontentowych i ogłoszeniowych, jak również jest właścicielem ośmiu drukarni.
Nasza firma doradzała agencji interaktywnej Przeagencja przy sprzedaży udziałów na rzecz Polska Press Grupa.
23 czerwca, w ramach Warsaw Innovation Days w Centrum Nauki Kopernik będziemy mieli przyjemność poprowadzić warsztat dot. wykorzystania praw wyłącznych w walce z nieuczciwą konkurencją. W czasie warsztatu zostanie przedstawiony zarys poszczególnych praw wyłącznych, czyli patentu, prawa ochronnego na wzór użytkowy, prawa ochronnego na znak towarowy i prawa z rejestracji wzoru przemysłowego. Głównym tematem spotkania będzie ich praktyczne przełożenie na codzienną działalność innowacyjnego przedsiębiorstwa. Na przykładach pokażemy, dlaczego warto zainwestować w rejestrację dóbr niematerialnych, aby sprawniej i skuteczniej zwalczać nieuczciwą konkurencję. Prowadząca spotkanie – Aleksandra Maciejewicz przedstawi kazusy międzynarodowe, zaproszeni zaś goście przekażą swoje własne, związane z tym, doświadczenia.
Warsztat organizowany jest we współpracy z Urzędem Patentowym RP i Urzędem Miasta St. Warszawy.
Plan spotkania:
Gośćmi panelu będą: Krystyna Odolińska, projektantka biżuterii marki KOD; Anna Migacz-Lesińska, właścicielka grupy Owee, do której należą marki Cargo, Owee oraz Mnishkha; Marta Jurek, izzybike.euWięcej informacji można znaleźć na stronie: http://www.uprp.pl/uprp/_gAllery/67/72/67723/program_konferencji.pdf
Sprawa zaczęła się, w 2013 r., kiedy Thomas Pink, marka luksusowych koszul należąca do LVMH, pozwała linię Victoria’s Secret – Pink. Po długiej batalii, sprawa zakończyła się z korzyścią dla tych pierwszych. Pełnomocnicy Thomas Pink wykazali, że nazwa linii przeznaczonej dla masowego konsumenta, szkodzi wyrafinowanej marce, jaką jest LVMH. Argumentowali, że Victoria's Secret reklamuje swoje produkty jako "seksowne", podczas gdy towary Thomas Pink są luksusowe. The High Court w Londynie orzekł, że linia Pink narusza prawa do znaku towarowego należącego do Thomas Pink, w tym przez degradację marki LVMH. Kojarzenie przez konsumentów luksusowych koszul z bielizną powoduje "uszczerbek na reputacji" marki Thomas Pink.
Marki do czasu batalii sądowej koegzystowały na rynku przez wiele lat. Przypomnijmy, że w odpowiedzi na pozew w UK, Victoria's Secret złożyła pozew w Nowym Jorku, a Thomas Pink zapowiedział wytoczenie podobnych spraw m.in. w Hong Kongu i Brazylii.
Komisja Europejska opublikowała swój doroczny raport na temat egzekwowania praw własności intelektualnej. Statystyki wykazały m.in.:
Jakie wnioski możemy wyciągnąć z tych statystyk? Pierwszy i najważniejszy: zaostrza się walka posiadaczy praw i organów celnych UE z handlem podróbkami. Biorąc pod uwagę niedawne orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i wnioski legislacyjne UE, ta tendencja będzie nadal postępować.
Crying CHANEL – to chyba jeden z najbardziej znanych przykładów tzw. logo parody, które ostatnimi czasy zawładnęło światem mody. Legalność logo parody to temat bumerang - wiele osób widząc kolejną przeróbkę znanej marki pyta się: czy to już? Czy to ten moment, kiedy znana i renomowana marka zrobi porządek z wykorzystującymi jej renomę parodystami?Ten moment na pewno nadszedł dla firmy, która sprowadzała torebki z Chin. Torby też były bardzo podobne do klasycznych Chanel East West Flap bag - jednak w miejscu zapięcia z oryginalnym logo, znajdowało się właśnie ‘Crying Chanel’. Spawa toczyła się od 2012 r. i rzeczywiście, na początku sąd okręgowy uznał oskarżonego niewinnym, wskazując m.in., że tak oznakowany produkt nie wprowadza klientów w konfuzję. Jednak sąd apelacyjny argument dot. wolności parodii uznał za niewystarczający i skazał oskarżonego na 6 m-cy pozbawienia wolności. Sędzia podniósł fakt (który wg nas dotyczy większości mało pomysłowych przypadków logo parody), że takie działanie jest zwykłym wykorzystywanie reputacji marki.
Louis Vuitton nie ma ostatnio szczęścia do znaków towarowych. Chodzi nam tutaj głównie o dwa istotne z punktu widzenia rozpoznawalności marki znaki towarowe: zarejestrowany w 1996 r. (słynna brązowo-beżowej szachownicy) oraz zarejestrowany w 2008 r. (ta sama szachownica, ale w czarno-szarym kolorze). Oba znaki zastrzeżone były dla wyrobów skórzanych.
Europejski Trybunał unieważnił niestety oba znaki towarowe po ich zaskarżeniu przez niemiecką firmę Nanu-Nana, która skutecznie podniosła w swoim sprzeciwie argument, że przedmiotowym znakom Louis Vuitton brakuje zdolności odróżniającej w krajach UE. Sprawa ciągnęła się od 2009 r. Louis Vuitton na wiele sposobów próbował udowodnić zdolność odróżniającą swoich szachownic, jednak ostatecznie przegrał.
Czy na ulicach pojawi się jeszcze więcej „szczęśliwych” posiadaczek kultowych toreb LV?
Firma w swoich zasadach użytkowania i konserwacji obuwia zamieszczała do tej pory informację, że produkty z elementami ozdobnymi w postaci cekinów, koralików itp. nie podlegają reklamacji z tytułu ich ścierania, zgubienia lub uszkodzenia oraz że elementy ozdobne nie mają wpływu na jakość użytkowanego produktu. Jednak zdaniem Urzędu, żaden przedsiębiorca nie może odmówić przyjęcia reklamacji tylko z tego powodu, że uszkodzeniu uległ element ozdobny obuwia, a funkcjonalność buta nie zmieniła się.
UOKiK nałożył na Bata Polska obowiązek umieszczenia przy kasach we wszystkich sklepach oświadczenia informującego o tym, że reklamacji podlegają również elementy ozdobne obuwia. Ogłoszenie powinno znajdować się w sklepach do listopada 2016 r. Decyzja nie jest prawomocna, przedsiębiorca może odwołać się do sądu.
Często słyszymy o sytuacjach, gdy znana osoba czy polityk walczy o swoje dobre imię z jakimś portalem internetowym lub gazetą. W dzisiejszych czasach, kiedy konkurencyjność w każdej z branż wzrasta niemal z dnia na dzień, jesteśmy zmuszeni sięgać, po co raz to inne sposoby obrony przed agresywnymi rywalami. Dlaczego więc będąc przedsiębiorcą nie sięgnąć po ochronę podobną do tej, jakiej używają osoby fizyczne - czyli po ochronę dóbr osobistych?Z ochroną dóbr osobistych osób fizycznych sprawa jest dość jasna – istnieje cała grupa przepisów regulujących tą materię. Z kolei w kodeksie cywilnym (dalej zwanym k.c.) jest tylko jeden artykuł dotyczący bezpośrednio dóbr osobistych osób prawnych - w myśl art. 43 k.c., przepisy o ochronie dóbr osobistych osób fizycznych stosuje się odpowiednio do osób prawnych.
Dobra osobiste osób prawnych są skuteczne wobec wszystkich, niezbywalne, nieprzenoszalne i nieprzedawnialne – powstają one wraz z powstaniem osoby prawnej (nie można ich np. później nabyć) i są nierozerwalnie z nią złączone do końca jej istnienia. Wbrew pozorom mają również niemajątkowy charakter. Oznacza to, że ich wartość nie może być oszacowana w pieniądzu i są one niezależne od istnienia ekonomicznego interesu uprawnionego. Pomimo, że, gospodarczy kontekst ich wykorzystania może pośrednio być postrzegany jako rodzaj „siły zarobkowej” tych dóbr.
Nie istnieje wyczerpująca lista dóbr osobistych osób prawnych – z art. 23 k.c. można wnioskować, że przepis ten rozciąga ochronę na każde z dóbr osobistych, które osoba prawna może potencjalnie posiadać. Generalnie przyjmuj się, iż dobrami osobistymi osób prawnych są pewne wartości, dzięki istnieniu których osoba prawna może zgodnie z zakresem swych zadań funkcjonować (tak w: wyrok SN z 14 listopada 1986 r., II CR 295/86). Za takie przede wszystkim uważa się nazwę, firmę, dobre imię (renomę), tajemnicę korespondencji czy nietykalność pomieszczeń.
Mówi się, że nazwa czy firma jest dla osoby prawnej jak imię i nazwisko dla osoby fizycznej. Zgodnie z treścią art. 43[5] § 1 k.c. nazwa osoby prawnej może stanowić jej firmę. Obie mają szczególne znaczenie w obrocie gospodarczym, chociażby ze względu na stale rosnącą konkurencyjność w każdej niemal branży – takie dobro osobiste ma duże możliwości komercyjne, chociażby przez promocję marki: umożliwia jej identyfikację i indywidualizację, np. w reklamie.
Z kolei za odpowiednik czci człowieka należy uznać w odniesieniu do osób prawnych dobre imię (dobra sława, reputacja) tych podmiotów. Dobre imię osoby prawnej jest łączone z opinią, jaką o niej mają inne osoby. Przykładowo, rok 2013 obfitował w sprawy dotyczące tej materii. Mowa tu chociażby o procesie Knorra z Tan Viet International o kampanię reklamową „Przygodożercy”, która miała naruszyć dobre imię azjatyckiej firmy czy Grupy Sokołów z vlogerem Piotrem Ogińskim, którego recenzja naruszyła renomę tej firmy.
Oprócz standardowych dóbr osobistych jak wskazane powyżej, a także tajemnica korespondencji czy nietykalność pomieszczeń, niektórzy za takie uważają również swego rodzaju prywatność osoby prawnej, rozumiana najczęściej, jako prawo takiej osoby do decydowania, kiedy, jak i w jakim zakresie informacje odnoszące się do niej zostaną ujawnione innym (podobnie: A. Kubiak-Cyrul, Dobra osobiste osób prawnych). Przykładowo, dobro to pokrywa się w pewnych wypadkach z ochroną tajemnicy przedsiębiorstwa.
Generalnie uważa się, iż ochrona niemajątkowa dóbr osobistych osób prawnych jest rodzajem ochrony obiektywnej, niezależnej od kwalifikacji zachowania sprawcy w kategoriach winy. Jako przesłanki tej ochrony przyjmuje się:
Przy czym należy wskazać, iż przesłanka bezprawności ujmowana jest stosunkowo szeroko. Generalnie, bezprawne jest każde działanie sprzeczne nie tylko z normami prawnymi, lecz także z porządkiem prawnym oraz z zasadami współżycia społecznego. Co więcej, istnieje w tym wypadku domniemanie bezprawności naruszenia dóbr osobistych. Oznacza to, że to podmiot, przeciwko któremu wysuwa się roszczenia, będzie musiał udowodnić, iż jego działanie było zgodne z prawem.
Na zakończenie, dobra rada. Osobom prawnym przysługuje wiele środków ochrony ich dóbr, nie tylko osobistych. Niemniej jednak uważamy, że ochrona dóbr osobistych osób prawnych jest skuteczną, lecz niedocenianą przez przedsiębiorców siłą radzenia sobie z nieuczciwą konkurencją.
Zaprojektuj swoje wakacje i dołącz do Szkoły Prawa ELSA Poznań!
„Moda nie istnieje wyłącznie w ubiorach. Moda jest na niebie, na ulicy, moda to idee, sposób życia, wszystko to, co się dzieje.” ELSA Poznań zdecydowała się przemówić do studentów oraz adeptów prawa językiem mody i zorganizować drugą edycję Szkoły Prawa pod hasłem prawa mody, prawa nowych mediów, marketingu modowego, nowych technologii i kreowania wizerunku. Jesteśmy przekonani, że tego lata Poznań stanie się stolicą świata mody i źródłem niesamowitych inspiracji. Nie wahaj się ani chwili dłużej i zarezerwuj swój czas od 2 do 9 sierpnia 2015 na Szkołę Prawa ELSA Poznań.
Głównym celem letnich szkół prawa jest kształtowanie wśród młodych ludzi światopoglądów otwartych na współpracę międzynarodową. Minimalny czas trwania tego typu wydarzeń wynosi jeden tydzień. Nad najwyższą wartością merytoryczną letnich szkół prawa pieczę sprawują patroni merytoryczni. Tematy są na tyle obszerne, żeby pomieścić w sobie wiele zagadnień. Uczestnicy każdego dnia wysłuchują wykładów na określony temat, a potem biorą udział w warsztatach, panelach dyskusyjnych, szkoleniach które pozwalają w pełni zgłębić obrane przez nas zagadnienie. W trakcie tego typu zjazdów studenci z różnych państw mają okazję poznać nie tylko siebie ale i kulturę kraju w którym odbywa się projekt.
Szkoła Prawa jest projektem skierowanym do studentów i młodych adeptów prawa z całej Europy. Tematyka poznańskiej Szkoły Prawa będzie się skupiała na prawie własności intelektualnej w kontekście prawa mody i prawa nowych mediów. W programie przewidziano prelekcję dotyczącą m.in. mody w Internecie, nowych technologii wobec mody, prawa autorskiego, zarządzaniu w sektorach mody, kryptoreklamy, rejestracji znaków towarowych. Otrzymaliśmy już m.in. Patronat Honorowy Ministra Gospodarki oraz Patronat Medialny m.in. Lawmore, Fashion-Law-Business, Marketingu Modowego, Akademii Soft Skills dla Prawników. Zajęcia będą podzielone na część teoretyczną i część praktyczną. Prelegenci to teoretycy prawa i specjaliści z zakresu prawa własności intelektualnej. Nadzór i opiekę merytoryczną nad projektem sprawuje Kadra naukowa Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Szkoła Prawa to nie tylko wykłady, to poznawanie nowych kultur - dzielenie się doświadczeniami, historią Państwa, historią miasta - dlatego w programie znajduje się bogaty program zwiedzania i program socjalny.
ELSA, czyli The European Law Students' Association, to największa niezarobkowa, niepolityczna organizacja zrzeszająca studentów prawa i młodych prawników z 43 krajów w Europie. W samej Polsce działamy w 16 miastach, na Wydziałach Prawa i Administracji, szerząc idee sprawiedliwego świata i wzajemnego szacunku.
Więcej informacji na portalu Facebook oraz na stronie internetowej projektu.
Czy na poparzeniu się kawą można zarobić? ;) Na pewno w USA, które są przodownikiem, jeśli chodzi o ilość absurdalnych procesów – podobno rocznie kosztują one przeciętną amerykańską rodzinę ok. 3.380 $ .
Dobrym przykładem tego zjawiska jest historia Pani Stelli Liebeck, która w 1994roku pozwała sieć restauracji McDonalds za poparzenie się zbyt gorącą kawą. To nie żart. O co dokładnie chodzi? Pani Stella kupiła kawę na wynos, a kiedy chciała ją posłodzić rozlała kawę na nogi. Kawa była tak gorąca, że kobieta doznała poważnych poparzeń (6% ciała -oparzenia 3 stopnia oraz lżejsze obejmujące 16% skóry), w związku z czym spędziła 8 dni w szpitalu, a jej całkowite leczenie trwało 2 lata i wymagało kilku przeszczepów skóry.
Pani Liebeck zażądała 20.000 $ na pokrycie kosztów leczenia i utraconych zarobków. McDonald’s zaproponował jej jednak jedynie 800 $, sprawa trafiła więc do sądu, a poszkodowana staruszka zażądała odszkodowania w wysokości 3 mln $ ! Dwa lata po zdarzeniu, ława przysięgłych uznała, że Pani Liebeck przyczyniła się jednak częściowo do powstania szkody i odpowiednio zmniejszyła odszkodowanie do kwoty ok. 1.35mln$. Co ciekawe, na kubku z kawą znajdowała się informacja, że kawa jest gorąca, ale ława przysięgłych uznała, że napis nie był wystarczająco duży ;) Sędzia ostatecznie obniżył tę kwotę do ok. 600.000 $, ale i tak doszło do zawarcia pozasądowej ugody pomiędzy stronami.
Pani Liebeck została po tym ochrzczona matką chrzestną niepoważnych powództw, a jej imieniem nazwano doroczne nagrody przyznawane przez fundację satyryka Randy'ego Cassinghama ;)
Właściciele wielu sklepów internetowych, w tym co najmniej kilku naszych klientów, dostaje znów ostatnio maile od różnych „stowarzyszeń ochrony konsumentów” straszące szarańczą, gradobiciem i innymi plagami, a w szczególności „kosztownymi pozwami”, jeśli nie poprawią swojego regulaminu.
Kilka ciekawostek z tych maili:• Różne stowarzyszenia wysyłają maile o prawie identycznej treści,• Podpisane pod nimi osoby zwykle albo nie istnieją, albo jeśli istnieją i nawet są prawnikami – nie mają żadnego związku z tymi stowarzyszeniami,• W mailach jako podstawa prawna podawane są nieobowiązujące już przepisy, a te właściwe, aktualne – w ogóle nie są wzmiankowane,• Maile zawierają linki do firm/serwisów gdzie można taki super regulamin kupić, oczywiście linki podane są „bezinteresownie”. Sprawdziliśmy cześć z tych „ofert” – często na samych tych stronach nie ma regulaminów lub są one nieprawidłowe. Zwykle chodzi o promocje najtańszej z nich.• Same maile zawierają błędy stylistyczne, ortograficzne, nie precyzują rzekomych naruszeń, nie mają adresata.
Podsumowując – to zwykły SCAM. Jeśli dostaliście taki mail, a wiecie, że macie dobry regulamin – nie wpadajcie w panikę. Dajcie nam znać – kolekcjonujemy takie kwiatki i już zaczęliśmy działania przeciw takim praktykom.
Poniżej przykład takiego maila, ale możecie też się spotkać z wieloma jego odmianami.
Jedni zachwycają się dresowym total look marki Risk made in Warsaw, inni gustują w ciuchach z linii Trend Print Clash od River Island albo z najnowszej kolekcji Mary Katrantzou. Jeszcze inni te printy projektują. Jak zapewne się domyślacie, ten artykuł nie będzie traktował o tak popularnych na polskich ulicach, zdjęciach kotów, chmur i kosmosu nadrukowanych całościowo na bluzę czy t-shirt, tylko o konkretnym pattern-design oraz o princie jako dochodowej domenie wzornictwa przemysłowego.
Jeżeli zaczęliście czytać ten artykuł z myślą o tym, że dowiecie się czym jest utwór, wzór przemysłowy, znak towarowy itd., musicie uzbroić się w cierpliwość do publikacji następnego artykułu. Tym razem spójrzmy na prawo własności intelektualnej z innej perspektywy. Moda to sezonowość. Niektóre printy to must-have sezonu wiosna-lato 2015 inne nigdy nie wychodzą z mody, jak kratka Burberry. Przy czym z roku na rok konkurencyjność i dynamika zmian na rynku odzieżowo-tekstylnym wciąż wzrasta. Niektóre marki (jak wspomniana wyżej Mary) są od razu kojarzone i budują swoją atrakcyjność na printach, u innej marki wprowadzenie printu to fenomen nagłaśniany na skalę światową. Wartościowy, silny rynkowo print jest jednym z najbardziej komercyjnych przedmiotów praw własności intelektualnej, gdyż ich majątkowy charakter umożliwia zyskowny obrót takimi prawami. Przykładowo, licencja na wyjątkowy, ale i rozpoznawalny print może być udzielana przeróżnym podmiotom: producentom tapet, zastawów stołowych, samochodów czy nawet ubranek dla psów, a miesięczny zysk z takiej licencji jest często niebagatelnie wysoki.
Ochrona printu może być formalna i nieformalna. Formalna to oczywiście rejestracja wzoru przemysłowego albo rejestracja wzoru jako znaku towarowego, w krajowym Urzędzie Patentowym, rejestracja „na Unię Europejską” czy rejestracja międzynarodowa. W rezultacie rejestracji wzoru przemysłowego czy znaku towarowego projektant (albo dom mody) nabywa prawo wyłączne korzystania ze wzoru/znaku w sposób zarobkowy lub zawodowy na terytorium objętym rejestracją. Jest to kosztowna, ale relatywnie pewna ochrona. Zaletą jest również możliwość ochrony kilku odmian wzorów w ramach jednego zgłoszenia wzoru przemysłowego.
Z kolei ochrona nieformalna powstaje na trzy sposoby – (1) poprzez ustalenie printu jako utworu w jakiejkolwiek postaci, (2) poprzez ujawnienie nowego wzoru na rynku, (3) poprzez sprzedaż produktów ze wzorem. Przy pierwszej opcji print staje się przedmiotem ochrony prawnoautorskiej. Przy drugiej, właścicielowi wzoru przysługuje ochrona jako tzw. niezarejestrowanego wzoru wspólnotowego. Otóż wzory przemysłowe upublicznione na terenie UE i spełniające przesłanki nowości i indywidualności są automatycznie chronione przez 3 lata od dnia pierwszego udostępnienia, jednakże wyłącznie przed kopiowaniem (czyli brak jest ochrony przez wzorami podobnymi). Z tego też powodu generalnie uznaje się, iż jest to ochrona przeznaczona dla produktów o krótkotrwałej żywotności rynkowej, zależnych od sezonowości mody i jej zmieniających się trendów.
Trzecia opcja wywodzi się z ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwej konkurencji. W tym przypadku przede wszystkim należy brać pod uwagę czyn nieuczciwej konkurencji jakim jest naśladowanie gotowego produktu, polegające na tym, że za pomocą technicznych środków reprodukcji jest kopiowana zewnętrzna postać produktu (ale tylko jeżeli może wprowadzić klientów w błąd, co do tożsamości producenta lub produktu).
Na pewno główną zaletą ochrony nieformalnej jest jej automatyczne powstanie (ewentualnie po spełnieniu określonych przesłanek). Jednakże poważnym mankamentem jest trudność, a czasami wręcz niemożliwość udowodnienia, że to my jesteśmy twórcami danego printu albo, że nabyliśmy prawa do tego printu od jego twórcy. Oczywiście, istnieją sposoby na udokumentowanie faktu, kto jest podmiotem wskazanych praw, chociażby jego notyfikacja przed notariuszem przed wprowadzeniem wzoru na rynek. Jednakże jest to wciąż bardziej problematyczny argument niż świadectwo rejestracji wzoru przemysłowego.
Konkluzja wydaje się być prosta. Jeżeli chcemy budować legendę naszego printu, jak to robi np. Hermes, inwestujmy w rejestrację, a przy tym stosujmy strategię budowania więzi klienta z firmą, istniejącą bez względu na aktualne trendy i indywidualne gusty. Jeżeli zaś przewidujemy jedynie produkcję sezonową albo eksperymentalną (np. w celu przyciągniecie uwagi do marki, którą wszyscy kojarzą wyłącznie z monochromatycznym basiciem), skoncentrujmy się na ochronie nieformalnej printu.
Ustawa o ochronie danych osobowych obowiązuje od 1997 roku. Była od tego czasu kilka razy nowelizowana - jak choćby w 2011, kiedy to poszerzono znacznie kompetencje GIODO, włącznie z możliwością nakładania grzywny. 1 stycznia 2015 roku weszła w życie kolejna nowelizacja, w ramach pakietu zmian „deregulacyjnych” ustawy o ułatwieniu wykonywania działalności gospodarczej. Zmiany te dotyczą głównie rozszerzenia kompetencji Administratora Bezpieczeństwa Informacji oraz obowiązku rejestracji zbiorów danych osobowych, a także kwestii przekazywania danych osobowych za granicę.
Jak to wygląda w praktyce? Co się realnie zmienia dla sklepu internetowego, serwisu SaaS, czy bloga z newsletterem? Co właściwie „zderegulowano”?Niestety wygląda na to, że dla zdecydowanej większości przedsiębiorców – NIC. Dla małych firm zatrudnianie i szkolenie ABI byłoby tylko dodatkowym kosztem, więc nadal muszą rejestrować zbiory w takim samym trybie. Duże organizacje z rozbudowaną strukturą ochrony danych osobowych też nie odczują pozytywnie zmian – zamiast zgłaszać każdy kolejny zbiór do GIODO, będą go rejestrowały we własnej ewidencji – ale tym razem musi to być rejestr jawny – dostępny dla każdego, podobnie jak rejestr GIODO.
Jedocześnie rosną uprawnienia ABI powołanego w firmie. Dotychczas nie były one określone, ale od 1 stycznia zdefiniowane są nie tylko wymogi, jakie ABI musi spełniać (musi mieć wiedzę w zakresie ochrony danych osobowych, nie być karany za umyślne przestępstwo), ale też kompetencje i obowiązki – włącznie z przeprowadzaniem na wniosek GIODO kontroli zgodności przetwarzania danych z przepisami i przekazaniem jej wyników do GIODO. GIODO oczywiście nadal może taką kontrole przeprowadzić samo i można założyć, że zasoby uwolnione ze sprawdzania nowych wniosków rejestracyjnych (obecnie „kolejka” to prawie poł roku) mogą być na to skierowane.
Co powinny więc teraz zrobić firmy i przedsiębiorcy? Wszystko zależy od tego, na jakim są etapie i co zrobiły do tej pory. Duże organizacje, które mają wdrożoną politykę ochrony danych osobowych poradzą sobie zapewne dobrze. Ale co z mniejszymi? Przeanalizujmy kilka wersji.
Nowa firma lub nowy projekt w ramach którego będą zbierane i przetwarzane dane osobowe:
Kolejny przypadek to działające już przedsiębiorstwo, zbierające i przetwarzające dane osobowe, w którym wdrożona jest opisana powyżej dokumentacja, a zbiory danych są zgłoszone do GIODO. W tym przypadku wystarczy sama decyzja, czy powołujemy ABI. Jeśli nie – a zwykle tak zapewne będzie – wystarczą drobne modyfikacje istniejącej dokumentacji (PBI i IZSI oraz ewidencji) i możemy działać spokojnie dalej. Jeżeli mamy powołanego w strukturze ABI – mamy kilka miesięcy na to, aby zgłosić go do GIODO lub zrezygnować z takiego rozwiązania.
A co z firmami, które mimo, że przetwarzają dane osobowe (i to czasami w dość szerokim zakresie), nie zarejestrowały zbiorów albo nawet i zarejestrowały, ale zignorowały całą resztę (bo tak „taniej”)? Trudno im radzić, żeby w końcu to poukładały – zwykle i tak działają z założeniem, że „na żadną kontrolę się nie załapią” - zapominając, że przecież wystarczy jeden zdenerwowany klient, aby skutecznie wytrącić taką firmę z błogiego stanu. Przy nowych przepisach sytuacja może się zmienić– o ile wcześniej taki zirytowany kolejnym niechcianym mailem klient nawet, jeśli pisał do GIODO lub UOKIK – to zanim coś się wydarzyło, mijało sporo czasu. Bardzo prawdopodobne, że teraz takie zgłoszenie w szybkim tempie zaowocuje zleceniem przeprowadzenia ABI kontroli i złożenia sprawozdania do GIODO. Zdecydowanie trzeba będzie znaczenie bardziej pochylić się nad tą kwestią.
Z pozytywnych informacji – uproszcza się kwestia przekazywania danych osobowych do podmiotów w państwach trzecich, co może ułatwić korzystanie z części fajnych usług jak na przykład MailChimp. Obecnie używanie przez polski serwis MailChimpa jest w większości przypadków, jakie znam niezgodne z przepisami ;) Ale o tym w kolejnych artykułach.
Wracając do tego, co firma, nawet mała (w szczególności jednoosobowa działalność) prowadząca sklep internetowy, hostowany na jakiejś platformie i zarządzany z jednego notebooka, musi zrobić - największym problemem pozostaje właśnie dokumentacja. Wymogi w tym zakresie są takie same, zarówno dla wielkich operatorów telekomunikacyjnych, jak i takich właśnie mikrofirm. W sieci można znaleźć kilka wzorów dokumentacji, ale zwykle są to długie i trudne do dostosowania w konkretnej sytuacji dokumenty. Łatwo też przegapić niektóre elementy, np. umowy powierzenia. Naszym klientom zwykle zalecamy przynajmniej podstawowe poukładanie kwestii ochrony danych, już na etapie tworzenia sklepu i przy okazji pisania regulaminu - wiele elementów można wtedy łatwiej i szybciej (a co za tym idzie – taniej) opracować.Twojej firmie też możemy pomóc - napisz do nas lub zadzwoń: giodo@lawmore.pl
O odstąpieniu od umowy zawartej na odległość napisano już wiele – kiedy można, kiedy nie można, jaki jest termin i jaki koszt. Co do tych kwestii nie ma wątpliwości. Chcielibyśmy dzisiaj jednak poruszyć temat, który wydaje się, że zaczyna nastręczać coraz więcej problemów, zarówno dla sprzedawców, jak i samych konsumentów.
Chodzi o sytuację, gdy konsument odstępuje od umowy zawartej na odległość, ale tylko w części (przykładowo: z zamówionych 4 produktów odsyła 2), przy czym cena dostawy jaką oferuje sprzedawca jest taka sama, niezależnie od tego, ile produktów zamówi kupujący. Jak w takiej sytuacji wygląda kwestia zwrotu kosztów dostawy? Czy sprzedawca powinien zwrócić całość kosztów, czy proporcjonalnie (w tym przypadku połowę)? A może w ogóle nie powinien zwracać kosztu dostawy, bo konsument odstępuje tylko od części umowy?Niestety, ta kwestia nie została ujęta wprost w przepisach i nie ma jednoznacznego rozwiązania. Przepis art. 32 ust. 1 ustawy o prawach konsumenta stanowi, że przedsiębiorca ma obowiązek niezwłocznie, nie później jednak niż w terminie 14 dni od dnia otrzymania oświadczenia konsumenta o odstąpieniu od umowy, zwrócić konsumentowi wszystkie dokonane przez niego płatności, w tym koszty dostarczenia rzeczy.
Biorąc pod uwagę wykładnię celowościową tego przepisu dochodzimy do wniosku, że jego obowiązywanie wynika z ryzyka jakie ponosi konsument zawierając umowę na odległość – klient nie może się zapoznać z towarem, istnieje duże prawdopodobieństwo, ze towar będzie wyglądał inaczej niż na zdjęciach, nie będzie odpowiadał przeznaczeniu dla którego klient go kupił itd. Ryzyko ekonomiczne konsumenta jest tu więc o wiele większe niż ryzyko przedsiębiorcy. W ten sposób dochodzimy do wniosku, że konsument nie powinien być obciążany kosztami związanymi z takimi transakcjami, gdy rezygnuje z zakupu.
Co jednak w takiej sytuacji jak wskazaliśmy na wstępie (konsument dokonuje zakupu kilku towarów i rezygnuje tylko z połowy)? Ryzyko konsumenta i sprzedawcy wyrównuje się. Może wręcz dojść do sytuacji, że konsument odstępując tylko w części od umowy uzyska korzyść w postaci darmowej dostawy. Wydaje się, że w takim wypadku zwracanie kosztów dostawy byłoby nadużyciem prawa podmiotowego (zgodnie z art. 5 Kodeksu Cywilnego).
Jednakże biorąc pod uwagę aktywność UOKiK może się okazać, że kompromisowe wyjście, tj. zwracanie ceny dostawy proporcjonalnie jest rozwiązaniem bezpieczniejszym. My czekamy z niecierpliwością na orzeczenie sądu w tej sprawie.
7 listopada mieliśmy przyjemność wziąć udział w Międzynarodowej Konferencji CopyCamp 2014, której główny motyw to społeczne aspekty prawa autorskiego.
Aleksandra Maciejewicz, na zaproszenie Creative Poland, miała swój wkład w przeprowadzenie warsztatów pt. „Sektor kreatywny – pomysły są w cenie”. Jak sama nazwa wskazuje, warsztaty dotyczyły rodzimego sektora kreatywnego, który rozwija się w naszym kraju niezwykle dynamicznie (czy wiedzieliście, że Polska znajduje się w grupie dziesięciu największych eksporterów wzornictwa na świecie?). Mimo to, twórcy wciąż borykają się kolejnymi trudnościami, które hamują realizację nowych projektów. Jak więc odnaleźć się na styku kultury i biznesu, jakie zastosować narzędzia rozwoju oraz zwalczania tych hamulców?
lawmore, jako firma specjalizująca się w aspektach prawnych funkcjonowania branży kreatywnej, została poproszona o wskazanie, z jakimi trudnościami najczęściej spotykają się twórcy w kontekście prawa autorskiego w swojej działalności i jak mogą unikać błędów w tym zakresie.
Oprócz poprowadzenia warsztatów, mieliśmy okazję podziwiać naprawdę dobre przygotowanie konferencji. Gośćmi tegorocznej edycji byli chociażby Cory Doctorow (kanadyjski pisarz, dziennikarz i współredaktor serwisu Boing Boing) czy Birgitta Jónsdóttir (islandzka poetka i posłanka do parlamentu oraz aktywistka Internetu). Ścieżki tematyczne konferencji obejmowały takie tematy jak technologie i innowacje, przyszłość prawa autorskiego czy ekonomię kultury. Nie możemy doczekać się następnej edycji.
Możemy powiedzieć Wam jedno - rok 2014 to był dobry dla lawmore rok. Nawet bardzo. Tak bardzo, że postanowiliśmy podzielić się z Wami jego krótkim podsumowaniem. Jednocześnie chcieliśmy podziękować, że byliście z nami, Wasz doping wiele dla nas znaczy.
Ci, którzy śledzą naszą działalności wiedzą, że pozyskaliśmy kilkudziesięciu nowych klientów, takich jak Ifinity, Paprocki&Brzozowski, Mustache, BaByliss, Booksy czy PLNY LALA. Cieszymy się, że możemy pracować z tak interesującymi ludźmi, którzy sami na koncie mają wiele sukcesów, także międzynarodowych.
Oprócz tego staraliśmy się cały czas aktywnie działać również na innych polach, zobaczcie sami:
LUTY:
MARZEC:
KWIECIEŃ:
MAJ:
CZERWIEC:
LIPIEC:
SIERPIEŃ:
WRZESIEŃ:
PAŹDZIERNIK:
LISTOPAD:
GRUDZIEŃ:
To był ważny rok dla lawmore! Jesteśmy pewni, że nadchodzący rok 2015 będzie jeszcze lepszy. Mamy wiele pomysłów na naszą działalność, jeszcze więcej energii do pracy i na pewno konsekwentnie będziemy realizować wszystkie zamierzone cele!
Jak często, siedząc do późnych godzin nocnych i udoskonalając swój projekt, myśleliście o tym, jak bardzo chcielibyście przedstawić go inwestorowi?
28 listopada br, w warszawskiej Galerii Apteka Sztuki odbył się VC Speed Dating, czyli „szybkie randki” młodych przedsiębiorców z inwestorami. To nowa, cykliczna inicjatywa lawmore na polskiej scenie startupowej. Pierwsza edycja wydarzenia powstała we współpracy z firmą Microsoft. 20 projektów na różnym etapie rozwoju i po ostrej selekcji, spotkało się z 12 doświadczonymi i przenikliwymi przedstawicielami 7 różnych VC – to jednak wbrew temu, co nazwa sugeruje, nie mogły być lekkie i beztroskie randki. Za to był to prawdziwy sprawdzian zarówno dla młodych przedsiębiorców, jak i przedstawicieli VC.
Mateusz Machalski, DUCE: VC Speed Dating było świetną okazją do konfrontacji naszego projektu z doświadczonymi biznesowo inwestorami. Już samo przygotowanie do rozmów pomogło nam zwiększyć naszą świadomość oraz zwrócić uwagę na sprawy nad którymi niewiele do tej pory się zastanawialiśmy. Same rozmowy natomiast podbudowały nas i zmobilizowały do dalszych wzmożonych działań.
Zasady były proste: 7 minut na pitch i q&a każdego startupu z każdym z VC indywidualnie. Jeżeli projekt zainteresował któregoś z inwestorów, został zaproszony na indywidualne negocjacje po zakończeniu eventu. Właśnie taki był cel VC Speed Dating – spotkania miały służyć wstępnej weryfikacji możliwości współpracy, a także skrócić drogę bezpośredniego kontaktu z inwestorem. Z kolei inwestorzy, wśród których byli przedstawiciele SpeedUp Group, WSI Capital, Protos VC, Experior Venture Fund, Innovation Nest, European Venture Investment Group, Polski Instytut Badań i Rozwoju - Bridge Alfa, mogli poznać inicjatywy, które przez osobisty kontakt nabrały nowych perspektyw (zarówno od dobrej, jak i złej strony).
Marcin Kurek, Protos Venture Capital: Świetnie zorganizowany event. Formuła VC Speed Dating sprawdziła się moim zdaniem bardzo dobrze. W kilka godzin w bardzo efektywny sposób poznaliśmy 20 nowych projektów. Chętnie będę brał udział w kolejnych edycjach.
Przedstawiciele VC rozmawiali w konwencji speed dating z pomysłodawcami i wykonawcami startupów: Elly, Flathunters, Datality, Mymeetingrooms, Fuero Games, Slank, Koala Motion, 4screens, wooloo, EventSide, Przedszkolowo, Duce, Gik, Modimodi, Isivi, Realdeal, Early logic, Demish, GET sense oraz Ewejściówki. Przedstawiciele tych 20 startupów spotkają się ponownie na początku 2015 r., tym razem ze specjalistami Microsoftu, którzy przeprowadzą szkolenia z zakresu CLOUD i MOBILE. Ale to nie koniec atrakcji - wszyscy, którzy zgłosili się do udziału w VC Speed Dating, otrzymali (bądź w najbliższym czasie otrzymają) dostęp do Microsoft BizSpark, który w trakcie eventu zaprezentował Maks Stempniewicz. Od Maksa dowiedzieliśmy się też sporo ciekawych rzeczy o wsparciu dla młodych przedsiębiorców, które oferuje Microsoft.
Łukasz Chojnowski, Entiwear Enterprsie Wearables: VC Speed Dating to świetna sprawa, i aż trudno uwierzyć że to Polska, a nie Dolina Krzemowa. Definitywnie polecam udział wszystkim chcącym wepchnąć swój projekt na "szybki tor".
Po zakończeniu pierwszej części wydarzenia, rozpoczęła się druga- panel dyskusyjny wraz z częścią open networking. W panelu dyskusyjnym, który poprowadził Michał Kulka z lawmore wzięli udział: Arkadiusz Regiec (Beesfund.com), Tomasz Mazuryk (FundingBox.com), Dariusz Pruc (Experior Venture Fund) oraz Dawid Wesołowski (European Venture Investment Group S.A.). Pytania Michała w pierwsze części rozmowy skupiły się na próbie uogólnienia kryteriów selekcji startupów w które fundusze inwestują bez względu na ich formułę, wielkość czy pochodzenie środków. Bardzo szybko wyklarował się podstawowy obszar - ZESPÓŁ. W dalszej części rozmowy poruszone zostały zagadnienia dot. funkcjonowania funduszy, zdiagnozowano kilka mitów dot. dotyczących procesu inwestycyjnego, a także można było więcej dowiedzieć się na temat Beesfundu i FundingBoxu.
Andrzej Szymkowiak, Demish: Udział w pierwszej edycji VC Speed Dating był znakomitą szansą na spotkanie z innymi przedsiębiorcami, wymianę doświadczeń, networking, ale też co najważniejsze krótkie, intensywne i rzeczowe rozmowy z przedstawicielami VC. Mimo że od spotkania minęło dopiero ok 2 tygodnie, to już dziś, z pełnym przekonaniem możemy powiedzieć, że spotkanie zaowocowało wieloma ważnymi, nowymi znajomościami oraz szczerą informacją zwrotną tak cenną na początkowym etapie rozwoju projektu Demish.com.
Po panelu rozpoczęła się część open networking, na którą zaproszeni zostali również przedstawiciele kolejnych 15 startupów, które mimo tego, iż nie zakwalifikowały się do networkingu w konwencji „szybkich randek”, były na tyle wartościowe, że po prostu musiały dostać szansę spotkania inwestorów. Po całym wyczerpującym dniu, PizzaPortal zadbała o uczestników VC Speed Dating i dostarczyła na miejsce wydarzenia duże ilości pizzy i innych przekąsek, co dodatkowo pozytywnie wpłynęło na atmosferę panującą w trakcie networkingu ;)
Łukasz Kulbacki, Datality: W VC Speed Dating chodzi nie tylko o kapitał, ale coś o wiele bardziej wartościowego: wiedzę, kontakty i motywację do dalszej pracy. Jest to niepowtarzalna okazja, aby w przyjemnej, bezstresowej atmosferze dialogu i współpracy poznać nie tylko najważniejszych graczy polskiego rynku VC, ale również obiecujących - jak Ty - przedsiębiorców. Polecam!
Kolejna relacja – już wkrótce, tym razem o projektach, które pozyskały fundusze dzięki VC Speed Dating.
fot. Andrzej Wieser
Chcesz pozyskać inwestora? Interesuje Cię rozwój Twojego startupu? Zgłoś się do udziału w VC SPEED DATING.
VC SPEED DATING to pierwsze tego typu wydarzenie dla branży startupowej w Polsce. Ma służyć przede wszystkim wstępnej weryfikacji możliwości współpracy między stronami, a co za tym idzie skrócić drogę bezpośredniego kontaktu z inwestorem.
Kiedy: 28 listopada 2014r.
Gdzie: Galeria Apteka Sztuki, Al. Wyzwolenia 3/5, Warszawa Cena: wydarzenie bezpłatne
Zapisy: http://lawmore.pl/vc-speed-dating/
VC SPEED DATING daje możliwość spotkania się z inwestorami twarzą w twarz. Zasady są proste: 7 minut na pitch i q&a z każdym z VC indywidualnie. Jeżeli młodemu przedsiębiorcy uda się zainteresować któregoś z inwestorów, będzie miał okazję rozpocząć z nim indywidualne negocjacje po zakończeniu eventu.
7 minut ma pozwolić inwestorom dokonać wstępnej oceny projektów i zdecydować, czy warto rozmawiać dalej. Na spotkanie zaproszonych zostanie 20 startupów.
Fundusze, które będą obecne na VC Speed Dating to: SpeedUp IQbator, SpeedUp Investments, LMS Invest, SpeedUp Innovation, Winqbator, WinVentures, WSI Capital, Protos VC, Experior Venture Fund, Polski Instytut Badań i Rozwoju - Bridge Alfa.
Zgłoszenia przyjmowane są do 22 listopada do godz. 23.59. Przy rekrutacji startupów organizatorzy będą kierowali się wytycznymi otrzymanymi od zaproszonych VC.
Dodatkowo, wszystkie startupy, które pozytywnie przejdą proces rekrutacji otrzymają techniczne szkolenia ze specjalistami Microsoftu z zakresu CLOUD i MOBILE oraz dostęp do Microsoft BizSpark. Szkolenia odbędą się w biurze Microsoft i będą sprofilowane pod kątem każdego ze każdego startupów. Dokładna tematyka i termin szkolenia zostaną ustalone w trakcie wydarzenia.
Po zakończeniu części networkingowej, przewidywana jest również część otwarta: wykład i panel dyskusyjny z udziałem przedstawicieli funduszy inwestycyjnych, w trakcie których poruszone zostaną tematy związane m.in. z procesem inwestycyjnym – jak się do niego przygotować, jak wyglądają negocjacje z inwestorem, na co zwrócić uwagę.
Więcej info na stronie wydarzenia: https://www.facebook.com/events/1488250234780674/
Organizator wydarzenia: lawmore sp. z o.o.
Partner wydarzenia: Microsoft sp. z o.o.
Patron medialny: Urząd Miasta Stołecznego Warszawy
Bardzo wiele naszych postów na Facebook spotkało się z dużym zainteresowaniem fanów. Wiele z nich jest już niestety tak „głęboko” na naszym wall’u, że trudno na nie trafić. Postanowiliśmy najciekawsze opublikować na blogu w postaci nowego cyklu. Przed Wami kolejna porcja wiedzy – ciekawe historie powiązane z prawem własności intelektualnej;)
13 w piątek, a dokładniej 13.02.2014 r. w Los Angeles została otwarta nowa kawiarnia - Dumb Starbucks. Można w niej zamówić „głupie latte” i „głupie espresso”, a do tego zjeść „głupiego muffina”. Wystrój i logo Dumb Starbucks łudząco przypominają „oryginalnego” Starbucksa, nawet menu jest niemal identyczne. Lokal wywołał ogromną sensację - pojawiły się nawet spekulacje, że to nowy chwyt marketingowy sieci kawiarni, który ma docelowo zwiększyć sprzedaż. Firma jednak zdecydowanie temu zaprzeczyła. Jak się okazało, odpowiedzialny za całe to zamieszanie jest kanadyjski komik - Nathan Fielder, który znany jest ze swoich niekonwencjonalnych metod działania. Rzecznik prasowy Starbucksa oznajmił, że firma Starbucks docenia pomysł, jednak nie wyraża zgody na wykorzystanie swojej nazwy, która jest chronionym znakiem towarowym. Komik za bardzo nie przejął się oświadczeniem rzecznika i w odpowiedzi zapewnił, że jego przedsięwzięcie jest artystyczną parodią kawiarni, w związku z czym jest jak najbardziej legalne jako korzystające z fair use. Dodatkowo, podkreślił, że lokal Dumb Starbucks jest galerią sztuki, a nie zwykłą kawiarnią. Niestety, pomysłowy komik nie przewidział wszystkiego - Departament Zdrowia w Los Angeles zamknął lokal, który, jak się okazało, "działał bez ważnych zezwoleń". Oczywiście Fielder zapowiedział, że otworzy kolejną „głupią kawiarnię” w innej lokalizacji – na nowojorskim Brooklynie.
Pięć kółek, jak łatwo się domyślić, symbolizuje pięć kontynentów (przy czym Ameryka Północna i Ameryka Południowa potraktowane zostały w tym przypadku jako jeden kontynent). Autorem tego symbolu jest Pierre de Coubertin, założyciel Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Zmarł on w 1937 r., więc autorskie prawa majątkowe do dzieła wygasły, a sam symbol trafił do domeny publicznej. Jednak symbol olimpijski podlega też ochronie jako międzynarodowy znak towarowy, który uznawany jest za znak notoryjny, czyli taki, który jest powszechnie znany. Jego właścicielem jest Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Ochrona znaku została przewidziana w konwencji paryskiej (Konwencji o ochronie własności przemysłowej z 1883 r.) i w Traktacie z Nairobi w sprawie ochrony symbolu olimpijskiego z 1981 r. W Polsce, wyłączne prawa do używania jakiegokolwiek oznaczenia składającego się z symbolu olimpijskiego lub zawierającego symbol olimpijski oraz nazw Igrzyska Olimpijskie posiada Polski Komitet Olimpijski.
Kojarzycie określenie „pola eksploatacji”? Na pewno mieliście z nimi styczność podpisując chociażby umowę licencyjną albo przenoszącą majątkowe prawa autorskie. Dla wielu to po prostu kolejny wymysł prawników, który powoduje, że umowa staje się mniej czytelna. Nic bardziej mylnego. Wiele lat temu przekonał się o tym dr Dre i Steve Jobs. W czasach, kiedy Dr Dre był współwłaścicielem wytwórni Death Row Records (posiadała ona wówczas prawa do większości utworów hip-hopowych w USA), Steve Jobs był w trakcie uruchamiania iTunesa. Szykowała się piękna współpraca, ALE… Okazało się, że Dr Dre zawarł już kiedyś umowę z inną firmą, w której przekazał prawa do utworów. Ta historia zakończyłaby się już w tym momencie, gdyby nie prawnik Jobsa - Ira Eisenstadt, który poprosił Dr Dre o tę umowę, aby dokładnie przeanalizować jej treść. Jak się okazało, w umowie były wskazane prawie wszystkie znane pola eksploatacji - PRAWIE, ponieważ nie było postanowienia dotyczącego rozpowszechniania utworów w sieci Internet! Dzięki temu Dr Dre i Steve Jobs mogli zawrzeć intratną dla obu stron umowę. Można też pokusić się o stwierdzenie (oczywiście w przenośni), że raper dwukrotnie zarobił na tym samym.
Pamiętajcie, żeby czytać umowy - nie tylko pod kątem wynagrodzenia, ale też, a może przede wszystkim, tego co sprzedajecie i w jakim zakresie.
30 mln $ - tyle mogą być warte najdroższe peruki świata. Jak to możliwe? Były fryzjer Nicki Minaj (Terrence Davidson) oskarżył gwiazdę o sprzedaż w Internecie splagiatowanych peruk bez jego zezwolenia. Chodzi m.in. o projekty „Pink Upper Bun Wig”, “Fox Fur Wig”, “Pink High Top Wig”, “SuperBass Wig”, “Half Blonde-Half Pink Wig” czy “VS Wig". Davidson twierdzi, że Nicki Minaj kopiując jego projekty przyczyniła się do powstania szkody majątkowej, liczonej w tej właśnie wysokości. Podobno do wielkości stawki przyczyniło się również to, że peruki stworzone przez fryzjera w pewnym stopniu zdecydowały (jak stwierdził prawnik fryzjera) o powstaniu rozgłosu wokół Minaj i de facto przyspieszyły jej drogę do sławy.
A czy w Polsce peruka może być chroniona prawem autorskim? Tak, ale oczywiście z zastrzeżeniem, że nie każda. Zawsze należy rozpatrzyć, czy obiekt (w tym wypadku peruka), które pretenduje do miana utworu, spełnia wymóg indywidualności i twórczej pracy autora.
Na marginesie - skoro według SN kompozycja z kwiatów może być przedmiotem prawa autorskiego, to dlaczego takim nie może być również kompozycja z włosów?
Mark Zuckerberg bardzo nie lubi, gdy ktoś próbuje wykorzystać popularność nazwy facebook. Bez względu na to, czy jest to wyimaginowane prawdopodobieństwo konfuzji użytkowników, czy też zwyczajowe użycie powszechnie znanych słów „face” lub „book”. Bardzo ciekawe spory toczyły się o takie witryny jak Teachbook (portal dla nauczycieli), Lamebook (serwis zbierający lamerskie posty z fb) czy Faceporn (łatwo się domyślić).
Jednak Facebook ma już swoim koncie zdecydowanie bardziej absurdalne spory. BreakYourFacebook.com to aplikacja, która pozwala użytkownikom kontrolować, ile czasu spędzają na Facebooku. Cody Romano, twórca tego narzędzia, został uprzejmie poinformowany, że Facebook, choć szanuje prawo wypowiedzi oraz chęć do prowadzenia działalności gospodarczej w Internecie, musi niestety też egzekwować prawa do ochrony „swojego cennego i słynnego znaku towarowego”- w związku z czym Romano ma natychmiast wyłączyć swoją stronę. Jak się zapewne domyślacie, autorowi aplikacji nie spodobało się takie zagranie, dlatego teraz pod adresem BreakYourFacebook.com możecie znaleźć link, który umożliwia trwałe usunięcie swojego konta ;)Społeczeństwo oczywiście nie pozostaje dłużne – na wielu forach i blogach można przeczytać niepochlebne opinie o prawnikach Facebooka. Warto wspomnieć, że sam Facebook również jest pozywany, np. przez Timelines, Inc. (o naruszanie przez facebookową oś czasu znaku towarowego tej firmy) czy walka z FiftyThree o nazwę „Paper”.
Nie da się ukryć, że w Polsce zauważalna jest tendencja do traktowania self-publishingu jako gorszej jakości publikacji autorów, których odrzuciły „tradycyjne” wydawnictwa. To bardzo krzywdząca opinia. Przecież tzw. chęć samopublikowanie może wynikać z wielu powodów – nie tylko z braku porozumienia z wydawnictwem, a np. z racji czysto osobistego przedmiotu publikacji, który wymogi wydawnicze mogłyby tylko „popsuć”. Poza tym, wydając książkę samemu, poza własnymi kosztami jej wydania, można mieć do 100% przychodu zamiast zazwyczaj oferowanych przez wydawnictwo 10%. Na powodzenie self-publishingu może wskazywać m.in. sukces Amandy Hocking albo fakt, że około 10% Islandczyków wydało co najmniej jedną własną książkę. W Polsce zjawisko self-publishingu powoli się rozwija – działają takie firmy jak Virtualo czy Simple Publishing.
RADA: Autorzy, wydając książkę przez wydawnictwo, zazwyczaj przenoszą całość autorskich praw majątkowych na wszystkich możliwych polach eksploatacji (zapewne podpisywaliby również na pola eksploatacji, które są nieznane w chwili zawarcia umowy, gdyby ustawa tego nie zabraniała). Nie jest to zbyt korzystne działanie. Jeżeli wydawca chce wydać książkę tylko w formie papierowej, nie przenoście swoich praw np. na polu Internet. W końcu, jeśli wydawca jednak zdecyduje się później na nowe formy wydawnicze, możecie w każdej chwili zawrzeć aneks do umowy (a przy okazji Wy możecie zażądać dopłaty).
Przedstawiamy Wam historię najbardziej rozpoznawalnych i najtańszych logotypów na świecie. Coca-cola: koszt - 0$Logo zostało zaprojektowane przez Franka M. Robinsona, partnera Johna S. Pembertona, twórcy receptury coca-coli. Robinson zapisał ją popularnym wówczas w USA stylem pisma (Spencerian Script), używanym do korespondencji biznesowych. Do tej pory logo nie uległo zbyt wielu zmianom.Nike: koszt - 35$Carolyn Davidson - nikomu wówczas nieznana studentka projektowania graficznego, to ona zaprojektowała logo Nike. Jednak założyciel firmy– Phil Knight, nie był zadowolony z efektów jej pracy. Jego zdaniem, logotyp nie niósł za sobą żadnego przekazu i nie miał żadnego związku z branżą. Jak sam powiedział: “Well, I don’t love it, but maybe it will grow on me”. A współcześnie? Swoosh od Nike’a to symbol dynamiki, sukcesu i zwycięstwa ;) Twitter: koszt - 15$
Poznajcie Paula Ingrisano, nowojorskiego artystę, który rozpoczął właśnie walkę o swój znak towarowy, który zastrzegł w U.S. Patent and Trademark Office. Ten znak to grecka litera, symbol PI.
Jako pierwszy o tym, że to nie żart, przekonała się platforma Zazzle. Otóż firma otrzymała wezwanie do zaprzestania naruszeń prawa Ingrisano z rejestracji znaku towarowego, a koszulki z nadrukami wykorzystującymi symbol PI miały zostać usunięte. Wzbudziło to uzasadnione oburzenie wśród Internautów – jak stała matematyczna może być czyjąś własnością? Jez Kemp, właściciel Zazzle, porównał to do sytuacji, w której McDonald’s ze swoim znakiem towarowym w postaci charakterystycznego „M” zabroniłby używania litery „m” bez jego zezwolenia. Po dwóch dniach od zdjęcia z oferty produktów z symbolem PI, sprzedaż tych wzorów została wznowiona. Jednak oburzenie Internautów pozostało.
Dodajmy tylko, że w dokumentach rejestracyjnych wyraźnie zostało wskazane: „Description of Mark: The mark consists of the pi mathematical symbol followed by a period.”. Nie jest to więc zastrzeżenie abstrakcyjnego symbolu matematycznego, ale określonej jego ilustracji.
Każdy z nas zna Beastie Boys. Wielu pewnie też wie, że zespół nie lubi wykorzystywania swojej twórczości w reklamach i od lat odrzuca wszystkie oferty. Nieżyjący Adam 'MCA' Yauch umieścił nawet odpowiedni zapis w testamencie: „W żadnym wypadku mój wizerunek, nazwisko ani też żadna muzyczna lub artystyczna własność, wytworzona przeze mnie, nie będzie wykorzystana w celach reklamowych”.
Jednak w 2012 r., kilka utworów Beastie Boys zostało wykorzystanych w reklamach Monster Energy drink – chodziło o film promocyjny zamieszczony na ich stronie internetowej wraz z medley piosenek Beastie Boys, udostępnionych do pobrania jako Mp3. Utwory zostały wykonane w ramach live set DJ Z-Trip’a, na sponsorowanym przez Monstera festiwalu Ruckus in the Rockies. Hiphopowcy oczywiście pozwali Monstera o naruszenie ich praw autorskich.
Co ciekawe, sprawa toczyła się o interpretację słowa „Dope!”. Według opinii prawnej wydanej w sprawie, pracownik Monstera, który po festiwalu wysłał Z-Trip’owi wstępnie zmontowany film promocyjny zinterpretował jego „Dope!” jako pozwolenie na ruszenie z video na stronie internetowej Monstera. Jednak jak się później okazało w zeznaniach Z-Trip’a, była to jego zdaniem wyłącznie aprobata na wykorzystanie swojego wizerunku w filmie. Większość opinii prawnej poświęcono prawnej definicji słowa "dope" oraz czy można je traktować jako udzielenie licencji.
Jak zauważył sąd - "W odpowiednim kontekście, słowo ‘Dope!’ z pewnością może być traktowane jako wyraz zatwierdzenia i przyjęcia oferty. Lecz tutaj, wykrzyknik Z-Trip’a ‘Dope!’ był odpowiedzią na zdanie pracownika 'Zapraszam do obejrzenia krótkiego filmu z ostatniego weekendu, daj znać, jeżeli go potwierdzasz”. Sąd stwierdził, że takie użycie „Dope!” było właśnie zatwierdzeniem wideo, ale nie można uznać tego słowa za pozwolenie na rozpowszechnienie użytej w nim muzyki.
Sąd federalny orzekł na rzecz Beastie Boys 1,7 mln $ za bezprawne wykorzystanie ich piosenek. Monster zapowiedział odwołanie od wyroku. Jak twierdzi, kwota jest „nielogiczna”. Wideo było w sieci zaledwie 5 tygodni i obejrzało je tylko 14 tys. użytkowników.
Mieliśmy nie pisać o aferze związanej z najnowszym modelem butów Karla Lagerfelda i New Balancem. Jednak gdy po raz kolejny trafiliśmy na artykuł mówiący o plagiacie albo o tym, jak NB żąda odszkodowania za naruszenie swoich praw autorskich, „bo oba modele butów są identyczne”, postanowiliśmy jednak dodać kilka słów od siebie.
Zdaniem przedstawicieli New Balance, dyrektor kreatywny Chanel zbyt mocno „zainspirował się” kultowym butami New Balance. Rzeczywiście, według przeciętnego obserwatora, design obuwia Lagerfelda i modelu 574 New Balance’a jest niemal identyczny, a jedyną większą różnicą jest duża litera „K” zamiast „N”. Zwróćcie jednak uwagę, że przy designie, który jakby nie patrzeć, jest ograniczony klasycznym kształtem obuwia i jego utylitarnymi funkcjami, czasami nawet niewielkie odrębności, mogą stanowić o indywidualności wzoru. Naszym zdaniem tej oryginalności nie można odmówić modelowi Lagerfelda.
W tym przypadku, co najwyżej mogłoby dojść do naruszenia prawa ochronnego na znak towarowy. Jednak wówczas NB musi wykazać, że znak „K” wywołuje konfuzję u konsumenta, który łatwo może pomylić go ze znakiem „N”. O ile jednak font rzeczywiście może być podobny, o tyle mamy tutaj do czynienia z zupełnie różnymi literami, które trudno ze sobą pomylić.
Pamiętajcie też, że typowy zarzut plagiatu polega na tym, że jeden autor włącza do swojej pracy treści zaczerpnięte bezpośrednio z pracy innego autora, bez podania źródła, w taki sposób, że może dojść do przywłaszczenia autorstwa danego materiału lub wprowadzenia w błąd, co do jego autorstwa. Jeżeli do materiału wprowadzane są większe twórcze zmiany, nie możemy mówić o plagiacie w rozumieniu prawa autorskiego.
Za co? Za ujawnienie spisku amerykańskiego rządu wymierzonego w Megaupload, którego jest założycielem.
Kim założył tę spółkę w 2005 roku, jednak 19 stycznia 2012 r. została zamknięta przez Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych, a 20 stycznia 2012 r. sam Kim został aresztowany przez nowozelandzką policję we współpracy z FBI.
Zgodnie z zarzutami, Megaupload naruszał prawa autorskie m.in. wytwórni fonograficznych oraz filmowych generując ok. 0,5 mld $ strat po stronie właścicieli praw. Kim oskarżony został również o stosowanie zachęt finansowych dla osób wgrywających do serwisu treści z naruszeniem prawa. Rząd USA złożył wniosek o ekstradycję – o jej wykonanie walczy do dziś.
A skąd w tej historii aż 5 mln $? Podobno Dotcom ma nadzieję na pomoc whistleblowera lub jakiegoś pracownika agencji rządowej USA (kolejnego Edwarda Snowdena?), który dzięki tak wysokiej sumie będzie miał większą motywację do ujawnienia informacji z wewnątrz.
Dobra passa Dotcoma trwa. W kwietniu tego roku High Court w Auckland orzekł, że jego własność zatrzymana po nalocie w 2012 roku (z udziałem helikopterów i dziesiątek funkcjonariuszy) ma zostać zwrócona. Po zdjęciach, które Kim opublikował na swoim Twitterze widać, że bardzo się cieszy z ich powrotu m.in. kolekcji luksusowych aut, takich jak Rolls Royce, Lamborghini czy Maserati.
Dobra karta Dotcoma może się jednak szybko odwrócić. Otóż w kwietniu tego roku największe wytwórnie filmowe Hollywood: Picture Motion Studio, Fox, Disney, Paramount, Universal, Columbia i Warner zwarły szeregi i złożyły pozew do U.S. District Court przeciwko Dotcomowi z tytułu łamania ich praw autorskich.
Nie wzruszyło to jednak szczególnie Kima Dotcoma, który po zamknięciu Megaupload uruchomił nową stronę pod nazwą Mega (jest niemal identyczna jak poprzednia), na którą zaledwie w ciągu godziny zarejestrowało się ponad 100 tys. użytkowników. Co ciekawe, powołał on nawet The Internet Party: ugrupowanie polityczne, które w tym roku ma wystartować w wyborach parlamentarnych w Nowej Zelandii.
Bez dwóch zdań, Kim Dotcom to barwna postać – już jako dziecko został parę razy skazany za handel numerami skradzionych kart kredytowych czy szpiegostwo komputerowe.
To nie żart, w 2007 roku amerykański senator, Ernie Chambers, wytoczył proces przeciwko Bogu m.in. za groźby terrorystyczne kierowane pod adresem ludzi. Senator oskarżył również Boga o spowodowanie śmierci niezliczonej liczby ludzi, przez co stanowi on śmiertelne zagrożenie dla niego oraz dla jego wyborców. Co ciekawe, Bóg złożył odpowiedź na ten pozew, a nawet dwie odpowiedzi. W pierwszej podważył on zawarte w pozwie oskarżenia, w drugiej zaś podniósł, że nie podlega ziemskim prawom, więc sąd nie ma nad nim jurysdykcji. Świadkiem Boga został Michał Archanioł. Pierwszą odpowiedź na pozew sporządził prawnik z Teksasu, co do drugiej - niestety nie wiadomo.
Pozew został jednak oddalony z uwagi na fakt, że adres pozwanego jest nieznany, przez co pozew nie mógł zostać mu doręczony. Co ciekawe, senator z powyższego orzeczenia wywnioskował, że w takim razie sąd przyznał, iż Bóg istnieje. A jeżeli istnieje – nie można odmówić mu wszechwiedzy, także na temat toczącej się przeciwko niemu sprawy. Sprawa miała swój dalszy ciąg – była apelacja, orzekał również Sąd Najwyższy.
Jaki był jednak prawdziwy powód pozwu Chambersa? Otóż, wszczął on proces w odpowiedzi na frywolny i niepoprawny formalnie pozew kobiety, która pozwała sędziego sądu federalnego za to, że użył takich słów jak "gwałt", "napaść na tle seksualnym", "ofiara" i "napastnik" w wyroku. Senator swoim pozwem chciał zadrwić z mankamentów amerykańskiego systemu sądowego, w którym każdy może pozwać każdego, nieraz o prawdziwą głupotę.
W tę grę grał chyba każdy z nas. Jej autorem jest rosyjski programista, Aleksiej Pażytnow. Tetrisem zapoczątkował on trwającą od lat falę popularności gier logicznych, takich jak np. "Candy Crush Saga" czy „2048”. Sama gra zyskała już status gry wszechczasów - na całym świecie sprzedano ponad 150 mln kopii, na praktycznie każdą platformę sprzętową i konsolę do gry. Czy w związku z tym zapewniła autorowi bogactwo?Jak zapewne się domyślacie, socjalizm nie był ustrojem sprzyjającym komercyjnej produkcji gier komputerowych. W Związku Radzieckim biznes prywatny nie istniał: Pażytnow musiał zrzec się praw autorskich na rzecz państwa, oczywiście nie otrzymując żadnego udziału w zyskach z jej sprzedaży. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych, prawo do rozpowszechniania gry miało już kilka firm, które produkowały gry komputerowe dla graczy w USA, Europie i Japonii.
Pażytnow zapytany o komentarz do całej historii, odpowiedział tylko: „Straciłem przez to poczucie humoru”. Gdyby Pażytnow urodził się w innym kraju, byłby pewnie teraz tak samo znany i bogaty jak na przykład Bill Gates, a jego nazwisko wymieniano by wśród największych wizjonerów branży informatycznej…Autor w latach dziewięćdziesiątych przeniósł się do USA, gdzie zawodowo zajmuje się pisaniem gier. Żadna jednak nie osiągnęła już takiego sukcesu jak Tetris...
Amerykański Urząd Patentowy orzekł, że nazwa klubu futbolowej ligi NFL Washington Redskins jest obraźliwa dla rodowitych Amerykanów, w związku z czym trzykrotny zwycięzca Super Bowl stracił ochronę prawną na swoją nazwę, która była zastrzeżonym znakiem towarowym.
Kontrowersje istniały już od 1933 r., kiedy to współwłaściciel drużyny George Preston Marshall nazwał ją właśnie w ten sposób. W USA określenie ‘czerwonoskóry’ jest uznawane za rasistowskie. Pomimo tego, kolejni właściciele drużyny uparcie odmawiali zmiany nazwy, powołując się na związane z nią skojarzenia z odwagą i siłą.
Jednak w 1992 r. przeciwko drużynie wystąpiła grupa rdzennych mieszkańców Ameryki pod przywództwem Suzan Shown Harjo (z plemienia Cheyenne i Hodulgee Muscogee). W walkę zaangażowały się m.in. organizacje broniące praw grup społecznych, politolodzy, połowa senatorów Stanów Zjednoczonych, a nawet prezydent Barack Obama. Co ciekawe, nawet burmistrz Waszyngtonu zasugerował, że dopóki nazwa nie ulegnie zmianie, klub nie będzie mógł wybudować nowego stadionu w mieście.
Adwokat Redskins zapowiedział, że drużyna nie zmieni swojej nazwy, pomimo utraty prawa ochronnego na swój znak towarowy … Czekamy na dalszy rozwój wydarzeń.
Kolejny raz w tym roku, przeprowadziliśmy gościnny wykład w ramach cyklu LET THEM KNOW - projektu organizowanego podczas FashionPhilosophy Fashion Week Poland w Łodzi. Na 11. edycji łódzkiego Fashion Week wystąpił Michał Kulka, który poprowadził wykład zatytułowany „Jak finansować swój biznes? Skąd pozyskać kapitał?”. To pierwszy tego typu wykład, który został przeprowadzony dla branży modowej.
26 października, Łódź powitała nas zimno. Na szczęście tylko pod względem pogody, ponieważ frekwencja na wykładzie pozytywnie nas zaskoczyła. Michał zaprezentował przegląd możliwości finansowania biznesu na różnych etapach, omówił również wady i zalety każdego z nich. Zdradził też niektóre tajniki tego, jak dobrze dobrać moment do pozyskania zewnętrznego inwestora, jak przygotować firmę, markę i siebie do rozmów. Omówione zostały również inne aspekty zewnętrznego finansowania marki - od przeglądu i „sprzątania” w firmie, przez pitch deck, po umowę inwestycyjną. Ilość pytań na zakończenie prelekcji pokazała, że temat był bardzo interesujący i warto było go poruszyć.
Poza tym, podczas tegorocznej edycji mieliśmy przyjemność spotkać wiele interesujących osób – oczywiście projektantów, ale również dziennikarzy i blogerów, czy producentów ciekawych rozwiązań technicznych dla branży fashion.
Każdy twórca startupu prędzej, czy później dochodzi do momentu, w którym zaczynają się poważne rozmowy z inwestorem. W praktyce, relacje te nie zawsze wyglądają tak jak jest to opisywane w Internecie czy podczas eventów startupowych, czyli jako braterska pomoc i wzajemne wsparcie na rzecz rozwoju projektu.
Dlaczego? Venture Capital to kapitał, który jest inwestowany w przedsięwzięcia o wysokim ryzyku i znajdujące się we wczesnej fazie rozwoju. W związku z tym inwestorzy, muszą zabezpieczyć swój interes tak, aby maksymalnie ograniczyć swoje ryzyko inwestycyjne, a to niekoniecznie jest już zbieżne z interesem pomysłodawcy startupu. Zabezpieczenia takie znajdziemy przede wszystkim w umowie inwestycyjnej.
Większość kluczowych postanowień, które znajdują się w takiej umowie nie jest uregulowana ustawowo – ustalają je same strony zgodnie z tym, co zostało wynegocjowane i spisane w term-sheet. Młody przedsiębiorca, zanim przystąpi do negocjacji z inwestorem powinien chociaż zapoznać się z podstawowymi pojęciami z tego zakresu, dowiedzieć się co może negocjować, jakich postanowień nie uniknie, a czego powinien wystrzegać się jak ognia. Poniżej przedstawione zostały postanowienia, które pojawiają się w różnych formach w każdej umowie inwestycyjnej - warto znać ich znaczenie.
Prawo pierwszeństwa to nic innego jak zastrzeżenie, które polega na przyznaniu wspólnikom możliwości pierwszeństwa zakupu udziałów w przypadku zamiaru ich zbycia przez jednego ze wspólników na takich samych warunkach, jakie ustalone zostały z potencjalnym nabywcą. Wspólnik zbywający jest w takim wypadku zobowiązany do wysłania pozostałym wspólnikom oświadczenia, w którym zamieści informacje dot. istotnych elementów planowanego zbycia (np. nabywcę, cenę, liczbę i rodzaj udziałów, termin płatności, ale także inne informacje w zależności od tego, co postanowią strony). Z kolei pozostali wspólnicy, w wyznaczonym w umowie czasie mogą zaakceptować takie warunki zbycia i złożyć oświadczenie o wykonaniu prawa pierwszeństwa, zrzec się przysługującego im prawa albo zachować się biernie (wtedy po określonym terminie prawo pierwszeństwa wygasa). Prawo to nie zostało uregulowane w żadnej z ustaw, dlatego w umowie musi zostać bardzo dokładnie określony jego przedmiot i zakres.
Po co w umowie zapisuje się takie postanowienia? Pomysłodawca dzięki takiemu zastrzeżeniu, może zablokować wejście niepożądanego inwestora do spółki. Dla inwestora z kolei, to możliwość przypilnowania składu osobowego spółki - w przypadku, gdyby jeden z pomysłodawców chciał się wykruszyć, istnieje wówczas możliwość odkupienia od niego udziałów. Dla udziałowca mniejszościowego, to również zabezpieczenie przed przejęciem biznesu przez osobę trzecią.
Klauzula drag-along jest standardową klauzulą pojawiającą się w relacji inwestor – start-up. Polega ona na możliwości wymuszenia na pozostałych wspólnikach sprzedaży udziałów w spółce podmiotowi wskazanemu przez wspólnika uprzywilejowanego, jeżeli ten zgłosi chęć nabycia większej liczby udziałów, niż posiada wspólnik zbywający. Wspólnik zbywający całość swoich udziałów może żądać od pozostałych wspólników, aby zbyli swoje udziały nabywcy na takich samych zasadach jak zaproponował to wspólnik zbywający. Wspólnikiem uprzywilejowanym (zbywającym) jest, praktycznie zawsze, inwestor. Inwestor w ramach prawa przyciągnięcia może żądać zbycia przez każdego ze wspólników nie więcej niż takiej proporcjonalnie części udziałów, jak sam zbywa proporcjonalnie do posiadanych udziałów (co oznacza, że jeśli przykładowo zbywa 50% posiadanych udziałów, to ma prawo przyciągnięcia 50% posiadanych udziałów przez pozostałych wspólników). Jak widać, klauzula drag-along zabezpiecza interesy inwestora przy wyjściu kapitałowym, co jest dość logicznym zabiegiem. Usunięcie tej klauzuli z postanowień umownych jest praktycznie niemożliwe. Dlatego przedsiębiorca powinien się raczej skupić na negocjacji szczegółowych warunków prawa przyciągnięcia, np. terminu, po jakim dopiero można z niego skorzystać czy prawa do weryfikacji wartości rynkowej zbywanych udziałów. Klauzula drag along jest szczególnie niebezpieczna dla przedsiębiorcy w powiązaniu z klauzulą liquidation preference.
Jest to lustrzane odbicie prawo przyciągnięcia. Charakteryzuje się tym, że każdemu ze wspólników, który nie wykonał swego prawa pierwszeństwa we wskazanym okresie, przysługuje prawo przyłączenia się do zbycia udziałów przez wspólnika zbywającego. Osoba trzecia powinna złożyć wspólnikom propozycję nabycia ich udziałów na takich samych zasadach jak wspólnikowi zbywającemu. Umowa spółki będzie precyzować terminy, jakimi związani będą wspólnicy i osoba trzecia, korzystający ze wspomnianych praw.
Dlaczego w umowie spółki pojawia się w ogóle prawo przyłączenia? Inwestor zazwyczaj nie chce się zgodzić na sytuację, w której pomysłodawca ma wyjść ze spółki bez niego. Jednym z powodów, dlaczego inwestor zainwestował w dany start-up jest zespół – szczególnie na początkowym etapie firma bez pomysłodawców bardzo traci na swojej wartości i inwestor ze zrozumiałych względów może nie być już dłużej zainteresowany dalszym uczestnictwem w spółce.
Jest to jedno z tych postanowień, na których zależy inwestorowi, ale jednocześnie budzi ono sporo kontrowersji wśród samych pomysłodawców – szczególnie nie podoba się osobom nazywającym siebie „serial entrepreneurs”, dla których start-up to styl życia. Odbierają oni takie ograniczenie jako zamach na ich przedsiębiorczość, zapominając przy tym o podstawowych interesach inwestora.
Nakaz wyłączności operacyjnej to zobowiązanie pomysłodawców do tego, że będą w 100% operacyjnie działać przez określony czas w spółce, w którą zainwestował inwestor (tj. nie będą prowadzić innej działalności zawodowej). Nie oznacza to jednak, że inwestycja wiąże Wam ręce i nie możecie zajmować się niczym innym. Warto w trakcie negocjacji warunków poinformować inwestora, czym innym zajmujecie się na co dzień – istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeśli inwestor uzna, że nie odciągnie to Was od biznesu i nie będzie kolidowało z Waszymi zobowiązaniami w stosunku do spółki, to na piśmie (np. w umowie spółki) wyrazi on zgodę na taką działalność.
Vesting to proces uwalniania udziałów, który rozciągnięty jest w pewnym czasie (inaczej opóźnienie obejmowania udziałów). Chodzi tutaj o zabezpieczenie inwestora przed sytuacją, w której pomysłodawca po kilku miesiącach stwierdzi, że jednak ta firma nie jest dla niego i zaangażuje się w inny projekt lub po prostu przestanie działać operacyjnie na rzecz spółki. Vesting w polskich warunkach wygląda nieco inaczej niż np. w USA, dlatego skupię się wyłącznie na wyjaśnieniu jak funkcjonuje w polskich realiach. Vesting to zobowiązanie pomysłodawców, że przez określony czas będą działać zawodowo na rzecz spółki. W przypadku, gdy nie wywiążą się z tego zobowiązania, bo np. wyjadą w podróż dookoła świata, podczas której będą nieobecni dla spółki przez ponad rok, będą musieli zbyć swoje udziały inwestorowi po z góry określonej kwocie, np. 1,00 zł za udział. Przy czym często różnicuje się tutaj ilość udziałów, które pomysłodawca będzie musiał sprzedać inwestorowi w zależności od tego, w jakim okresie dojdzie do naruszenia zobowiązania nieprzerwanego zawodowego działania na rzecz spółki. Vesting ma być swoistym motywatorem dla pomysłodawców do aktywnej pracy na rzecz spółki przez określony czas.
Klauzula liquidation preference to po polsku preferowane warunki wyjścia kapitałowego. Inwestor chce się zabezpieczyć, że przy sprzedaży spółki lub jej likwidacji, będzie miał zagwarantowaną kwotę odpowiadającą minimalnie np. sumie środków zainwestowanych w spółkę – niezależnie od struktury właścicielskiej czy kwoty uzyskanej za całą firmę. Po spełnieniu tego warunku, pozostałe środki są dzielone dalej według uzgodnionych przez strony warunków. Inwestor może zastrzec to prawo albo przy likwidacji spółki, albo przy sprzedaży spółki, ale też i w jednej, i w drugiej sytuacji (choć najczęściej spotykana jest sytuacja, gdy zastrzeżenie takie pojawia się w przypadku ewentualnej likwidacji spółki).
Lock-up to po prostu zobowiązanie do niezbywania udziałów w określonym czasie. Postanowienie umowne jak najbardziej korzystne dla obu stron. Pomysłodawcom zapewnia bezpieczeństwo, że inwestor za wcześnie nie wycofa się z inwestycji i nie odsprzeda swoich udziałów innemu inwestorowi. Z kolei inwestor ma pewność, że pomysłodawcy wierzą w swój pomysł i nie zrezygnują z jego realizacji zbyt wcześnie
Dobrze skonstruowana umowa inwestycyjna pozwala uniknąć wielu sporów, ale też ułatwia ich rozwiązanie, gdy jednak się pojawią. Odpowiednie postanowienia umowne usprawnią też sam proces podejmowania kluczowych często decyzji. Im dokładniej wszystko zostanie zapisane w umowie, tym większe prawdopodobieństwo, że w sytuacji konfliktowej, łatwiej będzie rozwiązać kwestie sporne. Dlatego warto dobrze przygotować się jeszcze przed rozpoczęciem spisywania term-sheetu. Przedsiębiorcy rozmawiający z inwestorem powinni też pamiętać o pewnej nierównowadze w tym obszarze – inwestor zwykle ma już duże doświadczenie w negocjowaniu takich umów i konstrukcji postanowień umownych, i prawie zawsze wyspecjalizowanych prawników. Warto dla balansu mieć też kogoś doświadczonego i znającego niuanse umów inwestycyjnych i umów spółek „po swojej stronie” już na etapie negocjacji.
Bardzo wiele naszych postów na Facebook spotkało się z dużym zainteresowaniem fanów. Wiele z nich jest już niestety tak "głęboko" na naszym wall'u, że trudno na nie trafić. Postanowilismy najciekawsze opublikować na blogu w postaci nowego cyklu. Poniżej pierwsza porcja - moda i znaki towarowe.
Nie jest żadną prawdą objawioną, że polscy projektanci mody niespecjalnie pilnują ochrony prawnej stworzonych przez siebie wzorów, a nawet własnych znaków towarowych (m.in. logotypów) i nie doceniają ich roli w zwiększaniu własnego zysku. Dla unaocznienie skali problemu można wskazać rok 2012, kiedy to na całym świecie zastrzeżono ok.900 tys. wzorów. Polski udział w zestawieniu wyniósł tylko 5 tys., a np. chiński – aż 650 tys.
Skąd taka różnica, nie biorąc pod uwagę oczywistego faktu, że Chińczyków jest więcej? Na pewno, oprócz świadomości wysokiego ryzyka powstania „podróbek”, pomaga w tym krajowy rząd – chociażby w Chinach istnieje system nagród, w którym wygrywają takie wzory jak np. śmiejący się autobus. Ponadto, w większych miastach możliwa jest ekspresowa rejestracja wzoru, która trwa w takich warunkach od pięciu do siedmiu dni. Chociaż Chiny lubią igrać z prawem własności intelektualnej, o czym przekonuje chociażby Allegro i Urząd Celny RP, to przynajmniej wiedzą, jak zadbać o swoje.
Regularnie zachęcamy naszych Klientów do zadbania o swoją własność intelektualną. Pomagamy również w tym zakresie, i to nie tylko przy rejestracji znaków czy wzorów, ale też przy późniejszym egzekwowaniu tych praw.Temat znaków towarowych w Chinach okazał się na tyle interesujący że pisaliśmy jeszcze o nim nie raz:
Chiny są rajem dla producentów podróbek, większość z Was na pewno się z tym zgodzi. A może zadawaliście sobie również w tym kontekście pytanie: jakie wobec tego obowiązuje tam prawo, przynajmniej regulujące kwestie własności intelektualnej?Chińskie prawo znaków towarowych wprowadzono w 2001 r., a w 2002 r. wprowadzono Regulacje Uzupełniające. Obowiązuje tam zasada ‘first-to-file’, przez co nie jest wymagany dowód wcześniejszego używania lub własności znaku towarowego przez rejestrującego.
W związku z powyższym, zagraniczni przedsiębiorcy potencjalnie mogą mieć wiele problemów w Państwie Środka. Powszechnym zjawiskiem jest tam, bowiem „podrejestrowywanie” znaków towarowych, tzn. rejestrowanie znaków towarowych przez podmioty, wcale do tego nieuprawnione, a potencjalnie konkurencyjne. Chińczycy wykorzystują fakt, że wiele zagranicznych firm nie decyduje się od razu na rejestrację swojego znaku towarowego w ich kraju – czy to ze względu na wysokie koszty samej rejestracji, czy też plany firmy, które nie zakładają ekspansji na ten rynek.
Problemu nie należy bagatelizować, ponieważ gdy już stwierdzimy, że chcemy produkować w Chinach, to podmiot, który zarejestrował nasz znak, może skutecznie zablokować nam zarówno produkcję, jak i eksport towarów. Oczywiście, wcześniej właściciele takiej firmy otrzymują list informujący o możliwości odkupienia prawa do swojego znaku towarowego na rynku chińskim. Problem ten dotyczy również tych bardziej znanych marek, chociażby głośna ostatnio sprawa Tesla Motors.
Raczej nic Was nie zaskoczy w stwierdzeniu, że znane firmy odzieżowe są bardzo często bodrabiane.. Na pewno niejednokrotnie słyszeliście o różnych sporach, zarówno między gigantami, jak i mniejszymi markami, sami też pisaliśmy o tym nie raz.
Ale czy wiecie, że jakiś czas temu jednego z producentów odzieży pozwała firma... farmaceutyczna ?Abbvie, producent między innymi leku Vicodin (tak, to ten lek przeciwbólowy, którym raczył się Dr. House i od którego uzależniony jest Eminem) pozwała firmę Brian Lichtenberg za użycie nazwy leku na bluzie. Oczywiście w pozwie znalazły się nie tylko zarzuty rozmywania marki, ale także zarzut, że „taka akcja promocyjna” działa szkodliwie na społeczeństwo, bo promuje używanie leku dostępnego tylko na receptę. Abbvie wygrało w sądzie pierwsze stracie i strony zdecydowały się zawrzeć ugodę.
Samą firmę Brian Lichtenberg możecie dobrze znać ze słynnej koszulki BALLIN PARIS z napisem łudząco podobnym do BALMAIN. Co ciekawe, o ten wzór firma procesuje się z firmą drugiego z braci Lichtenberg (Alex & Chloe) - Christophera. Bez względu na to, jak ta sprawa się zakończy, sam fakt zamieszania w nią sądu jest dość absurdalny. Po pierwsze dlatego, że toczy się między rodzeństwem, a po drugie – przedmiotem sprawy jest podrobiona (przerobiona?) własność intelektualna osób trzecich. Rodzinna wojna zapewne nie uszła uwadze samego Balmain- ciekawe jaki będzie finał tego sporu? ;)
Pożądana przez wiele kobiet na świecie, czerwona, lakierowana podeszwa Louboutina, stanowi niewątpliwie synonim luksusu. Za najtańszą parę trzeba zapłacić kilkukrotnie więcej, niż za buty z typowej sieciówki. Nietrudno się domyśleć, że Louboutin chroni swój znak rozpoznawczy na wszelkich możliwych frontach, w tym prawnych.
W związku z tym, czy istnieje w ogóle szansa, aby wyprodukować swoją linię szpilek z czerwoną podeszwą i nie zostać skarconym przez tego producenta? Otóż tak.
Najlepszym dowodem na to jest sprawa Zary. Swego czasu, bardzo podobne do Louboutinów buty pojawiły się w ofercie tej sieciówki. Oczywiście Louboutin pozwał Zarę, ponieważ buty były łudząco podobne do droższego wzoru. Louboutin wygrał proces w pierwszej instancji, ale przegrał w apelacji, w której Zara wykazała, że klient nie mógł pomylić ze sobą produktu sieciówki i luksusowego towaru Louboutina. W uzasadnieniu wyroku wskazano, że projektant nie może mieć monopolu na czerwone podeszwy.
Przyznanie jednemu podmiotowi na rynku obuwniczym monopolu na kolor czerwony, ograniczałoby w sposób niedozwolony konkurencyjność na rynku. Projektanci mogą się przecież zainspirować czerwonymi butami króla Ludwika XIV lub słynnymi pantofelkami Dorotki z „Czarnoksiężnika z Oz”. Ponadto, czerwona podeszwa powinna łączy się raczej z pewną koncepcją, ideą, a nie ze istotą znaku towarowego, jakim jest zdolność odróżniająca.
Pisaliśmy ostatnio o parodiach znaków towarowych znanych światowych marek jak BALMAIN czy HERMES. Temat spodobał się nam na tyle, że znaleźliśmy dla Was przypadek z naszego rodzimego podwórka. Naszym ulubionym streetowym przykładem jest case SHE/s A RIOT i Roberta Kupisza.
Roberta Kupisza trudno jeszcze uznać za renomowaną markę o światowym zasięgu, jednak jest o wiele bardziej znany niż inne polskie marki streetowe. Jego koszulki z orłem to już niemal kultowy produkt, który wpisał się w rodzimą popkulturę. Marka SHE/s A RIOT zaprojektowała koszulkę z nadrukiem „Kupisz orła?” i karykaturalną grafiką tego ptaka – otwarcie nawiązującą do wspomnianych kultowych koszulek z orłem Kupisza.
Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę i został bardzo pozytywnie odebrany, a sama marka SHE/s A RIOT zyskała na tym niezłą sławę! Nam bardzo spodobała się reakcja samego Roberta. Odwiedził on stoisko SHE/s A RIOT na targach, założył koszulkę i zrobił sobie zdjęcie z jej projektantką – Ewelina Kustrą! Tym samym, nie tylko nic nie stracił na byciu „parodiowanym”, ale wręcz wykorzystał sytuacje, żeby zwiększyć zainteresowanie swoim oryginalnym projektem. Pokazał też, że nie brakuje mu luzu i poczucia humoru.
BRAWO dla obu stron!
W ubiegłym tygodniu Chanel wygrało proces sądowy w sprawie naruszenia ich znaku towarowego. Otóż, na początku tego roku, został złożony pozew przeciwko koreańskiemu SPA o wdzięcznej nazwie „Chanel SPA”. Sąd w Seulu uznał, że takie nieuprawnione użycie nazwy Chanel jest szkodliwe dla reputacji domu mody. To nie pierwszy pozew francuskiej firmy, skierowany przeciwko firmom posiłkującym się w nazwie słowem „Chanel”. W samym Seulu, w którym obecnie działa 11 butików Chanel, dwukrotnie (w 2010 r. i w 2012 r.) pozwano sklepy o nazwie „Chanel Business Club”. Jak łatwo się domyślić, w tym przypadku Chanel również wygrało.
Co ciekawe, dyrektor kreatywny Chanel nie tylko skutecznie tępi nieuprawnione wykorzystywanie nazwy Chanel w nazwach innych firm, ale także samo używanie Chanel, jako przymiotnika określającego coś eleganckiego i klasycznego („very chanel”). Firma ostrzega m.in. dziennikarzy, że za użycie słowa Chanel do określenia stylu innej kolekcji, może grozić pozew! Swego czasu, w „Women’s Wear Daily” zamieszono nawet cały artykuł uświadamiający, że Chanel to nie przymiotnik, ale nazwisko projektantki, marka, nazwa perfum i zastrzeżony znak towarowy.
Haute couture to nie tylko synonim ekskluzywnego projektowania mody, ale również termin chroniony przepisami prawa we Francji. O wybrańcach, którzy otrzymają miano domu haute couture decyduje Chambre de la Syndicale Haute Couture (rodzaj komisji regulacyjnej), zaś oznaczenie przyznaje francuskie Ministerstwo Przemysłu.
Firma musi spełnić określone wymogi, aby dostąpić zaszczytu bycia zakwalifikowanym, jako dom haute couture, w tym: projekty muszą być wykonywane na zamówienie dla określonego klienta z jedną lub więcej przymiarką, projektant musi mieć atelier z zatrudnionymi co najmniej 20 pełnoetatowymi pracownikami technicznymi, projektant musi mieć inne atelier w Paryżu, które zatrudnia co najmniej 15 osób w pełnym wymiarze czasu, dwa razy w roku, na każdy sezon, projektant musi przedstawić na wybiegu co najmniej 35 kreacji wieczorowych i na dzień.
Obecnie istnieje tylko 27 domów mody haute couture, w tym gościnnych i projektantów biżuterii. Dla porównania w 1946 r. było ich aż 106.
W kwietniu 2014 r. sąd apelacyjny w Mediolanie skazał na 18 miesięcy więzienia projektantów mody za oszustwa podatkowe na 200 mln euro.
To już drugi proces właścicieli znanego domu mody w sprawie podatków. Wyrok skazujący zapadł już w czerwcu 2013 r. przed sądem pierwszej instancji.
O co dokładnie chodzi? Domenico Dolce i Stefano Gabbana zdołali ukryć znaczne sumy pieniędzy przed włoskim fiskusem. Sposobem na to, miał być holding Gado, z siedzibą w Luksemburgu, któremu projektanci sprzedali markę w 2004 r. Był on zarządzany z Włoch, ale płacił podatki za granicą. Prokuratorzy wykazali jednak, że dzięki temu manewrowi, marce tylko w 2004 r. i 2005 r., udało się zaoszczędzić na podatkach ok. 40 milionów euro. Adwokat kreatorów mody zapowiedział, że odwołają się oni od wyroku do Sądu Kasacyjnego (Najwyższego).
Ciekawe, czy kratka będzie hitem nadchodzącego sezonu ;)
Zastanawialiście się, dlaczego Kwejk albo Chomikuj jeszcze istnieją, chociaż szansa na to, że właścicielami contentu na tych serwisach są użytkownicy albo usługodawca jest znikoma? Albo dlaczego nie słyszymy wciąż o odszkodowaniach wypłacanych przez Grupę Allegro firmom, których podróbki towarów tysiącami są sprzedawane na tej platformie? to dzięki art. 14 ustawy z dnia 18 lipca 2002 r. o świadczeniu usług drogą elektroniczną (dalej jako uśude).
Zgodnie z tym przepisem, nie ponosi odpowiedzialności za przechowywane dane ten, kto udostępniając zasoby systemu teleinformatycznego w celu przechowywania danych przez usługobiorcę (dalej jako service provider) nie wie o bezprawnym charakterze danych lub związanej z nimi działalności, a w razie otrzymania urzędowego zawiadomienia lub uzyskania wiarygodnej wiadomości o bezprawnym charakterze danych lub związanej z nimi działalności niezwłocznie uniemożliwi dostęp do tych danych (tak: art. 14 ust. 1 uśude). Upraszczając i krótko mówiąc, przepis ten jest niejako polskim odpowiednikiem procedury notice and takedown, o której zapewne słyszeliście niejednokrotnie – chociażby w kontekście absurdalnych nieraz zdjęć, wydawać by się mogło, niewinnych filmików z YouTube’a.
Założenie jest takie: teoretycznie, dostawcy usług świadczonych drogą elektroniczną dostarczają tylko infrastrukturę teleinformatyczną i nie trzymają całodobowej straży nad tym, co Jan Kowalski uploaduje na serwis parę minut po północy. Utrzymują tylko ową infrastrukturę i są „niewinni”, dopóki spełniają warunek braku pozytywnej wiedzy o przechowywanym u nich bezprawnym contencie (sygn. akt VI ACa 2/12). Jednak jeżeli „dowiedzą” się o takich danych (czy to na podstawie wiarygodnej wiadomości, czy też w wyniku urzędowego zawiadomienia) - niezwłocznie muszą zablokować do nich dostęp. Jeżeli jesteś więc service providerem i nie chcesz ponosić odpowiedzialności za przetrzymywany w Twoim serwisie content, wystrzegaj się uzasadnionego zarzutu posiadania pozytywnej wiedzy, co do treści mogących stanowić naruszenie praw osób trzecich. Zaś na taką wiedzę mogą wskazywać takie okoliczności jak np. filtrowanie treści i eksponowanie materiałów, które uznasz za atrakcyjne.
Całość może brzmieć, jakby dostawcy usług świadczonych drogą elektroniczną byli niemal bezkarni. Nie dość, że taki właściciel www może się uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności względem osób trzecich: zarówno karnej, jak i cywilnej oraz administracyjnej, to jeszcze nie spoczywa na nim nawet ustawowy obowiązek bieżącego monitorowania contentu w celu wykrycia bezprawnych treści (zgodnie z art. 15 uśude i dyrektywą o handlu elektronicznym). Czy więc pozycja zapobiegliwego service providera jest nienaruszalna? Niekoniecznie. Oprócz oczywistej sytuacji, gdy usługodawca „wie” o bezprawności danych, ale zwleka z ich np. usunięciu, to przy spełnieniu paru przesłanek z innej ustawy, mianowicie Kodeksu cywilnego, można go pociągnąć do odpowiedzialności. Mianowicie przepisy Kodeksu Cywilnego rozciągają odpowiedzialność na podżegaczy, pomocników oraz osoby świadomie korzystające z wyrządzonej drugiemu szkody (art. 422), z tytułu powierzenia wykonania czynności (art. 429) i kierownictwa (art. 430). Jeżeli więc, np. z infrastruktury strony, będzie wynikać, iż service provider niejako zachęca do uploadowania nielegalnych treści, może on zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Chociaż nie jest mi znany przypadek z naszego kraju, gdzie na takiej podstawie został pociągnięty jakiś właściciel www, to w tym kontekście przywołać można orzeczenie w sprawie isoHunt, który został uznany za winny naruszenia prawa autorskiego USA w drodze pomocnictwa i podżegania. W wyroku stwierdzono, iż w serwisie promowano słowa i zachowania mające na celu naruszanie praw autorskich.
Dlatego serwisy na różne sposoby muszą pokazywać, że nie tylko nie dostarczają narzędzi do łamania prawa, ale wręcz zwalczają przejawy takiej działalności. Stąd wszechobecne na różnorakich platformach formularze „Zgłoś naruszenie”. Albo Platforma Wydawców na Chomikuj - teoretycznie mająca wspierać sprzedaż chociażby książek z legalnych źródeł, czy też Program Współpraca w Ochronie Praw na Allegro, z którym, na marginesie wspominając, nieraz trzeba „walczyć” równie mocno o uznanie określonych danych za bezprawne, co z samymi naruszycielami. Jednakże to portalowi Chomikuj szczególnie ciężko wychodzi zaprzeczanie temu, że z hostowania nielegalnych treści uczynił sobie główne źródło dochodu. Świadczy o tym chociażby wyrok sądu z bieżącego roku – Chomikuj przegrało z Polską Izbą Książki sprawę o naruszenie dóbr osobistych tego pierwszego, kiedy Izba nazwała serwis „pirackim portalem” (przy czym Sąd wskazał, iż Izba działała w interesie społecznym).
Nie można zaprzeczyć, że bez art. 14 i art. 15 uśude, społeczeństwo informacyjne straciłoby wiele. Bez przepisów tych, chociażby proste forum internetowe dla jego właściciela byłoby ryzykowną działalnością (prawdopodobnie człowiek ten rzadko wychodziłby z gmachu sądu, gdzie toczyłyby się dziesiątki spraw o naruszenie dóbr osobistych użytkowników forum i osób trzecich). Wiadome jest również, że przepis ten niekoniecznie sprawdza się w stosunku do serwisów, które z „piracenia” różnorakich treści stworzyły swój model biznesowy. Uważam natomiast, że na szczególną krytykę zasługują serwisy, które prowadząc bardzo dobrze prosperującą działalność (opierającą się głównie na aukcjach internetowych), posiadając w tym zakresie niemalże krajowy monopol, nadużywają art. 14 uśude. Czy rzeczywiście platforma taka straciłaby swoją uprzywilejowaną pozycję rynkową, gdyby w sposób rzeczywisty walczyła z podróbkami, zamiast używać art. 14 uśude do chronienia handlarzy podrobionymi towarami? Nie sądzę. Jaki jest więc powód chronienia naruszycieli prawa przez taki serwis, i w ogóle o jakim serwisie sprzedażowym piszę, możecie się sami domyślić.
W dniach 14-15 października 2014 roku w Łodzi odbędzie się VII Europejskie Forum Gospodarcze – Łódzkie 2014. Europejskie Forum Gospodarcze (EFG) to wydarzenie cykliczne, organizowane przez Urząd Marszałkowski Województwa Łódzkiego. Forum jest skierowane do środowiska gospodarczego reprezentującego region, kraj oraz otoczenie międzynarodowe, do osób przedsiębiorczych aktywnie poszukujących szans na rozwój swoich organizacji. Zeszłoroczne forum odwiedziło 2,5 tys. przedstawicieli biznesu, instytucji państwowych, samorządowych, otoczenia biznesu i nauki. W ciągu dwóch dni obrad odbyły się 4 sesje plenarne, 10 salonów branżowych, 10 wydarzeń towarzyszących.
Miło nam poinformować, że nasz partner Michał Kulka, został zaproszony do udziału w panelu dyskusyjnym dotyczącym innowacyjnego handlu, w trakcie którego poruszone zostaną zagadnienia retailingu, e-commerce oraz przedstawione zostaną rozwiązania dla e-handlu na przykładach z branży mody.
Zapowiada się bardzo ciekawa dyskusja!Więcej informacji na stronie internetowej organizatora: http://efg2014.pl/
Bardzo wiele naszych postów na Facebook spotkało się z dużym zainteresowaniem fanów. Wiele z nich jest już niestety tak „głęboko” na naszym wall’u, że trudno na nie trafić. Postanowiliśmy najciekawsze opublikować na blogu w postaci nowego cyklu. Przed Wami kolejna porcja wiedzy – znaki towarowe.
Dzisiaj o wszystkim dobrze znanym Toile Monogram, czyli wzorze, który sygnuje produkty Louis Vuitton. Sam symbol, jak i każdy z jego 4 elementów składowych, są zarejestrowanymi znakami towarowymi, a LV słynie z naprawdę restrykcyjnej ich ochrony. W założeniu, zastrzeżenie znaku towarowego właśnie temu służy – ochronie przed rozmyciem, aby znak nie był mylony z innymi czy wykorzystywany w nieuprawniony sposób przez innych.
Jednak jak daleko można się posunąć – zarówno chroniąc znak towarowy, jak i wykorzystując go artystycznie? LV bardzo często pozywa kogoś za wykorzystanie Toile Monogram. Deska rozdzielcza samochodu pokryta słynnym wzorem w teledysku Britney Spears – pozew. Piłka plażowa w teledysku Da Brat, czy kurtka rapera w innym – pozew. Najczęściej są to sprawy wygrane przez LV lub zakończone ugodą. Chociaż nie zawsze. Przykładowo, w sprawie filmu „Kac Vegas w Bangkoku”, gdzie pojawia się podrobiona torba LV z monogramem, modowy gigant przegrał. Sąd w wyroku powołał się m.in. na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji USA oraz wcześniejszą sprawę pozwu Ginger Rogers wobec producentów filmu „Ginger i Fred”.
Są to jednak prawne „wojny gigantów”- wielkich korporacji i rzeszy prawników. My zaś cieszymy się z przypadku Nadii Plesner – duńskiej artystki, która już dwa razy zwyciężyła w sądzie z LV. Otóż, na jednym z dzieł, w ramach kampanii przeciw konfliktowi w Darfurze, przedstawiła małego Afrykańczyka trzymającego na ręku psa Chihuahua i słynną torebkę LV. Pozew został oddalony przez Sąd w Hadze, który wskazał, że „waga społeczna prac Plesner zdecydowanie przewyższa wagę ochrony znaku LV”.
W polskich realiach, hasło „niskie ceny” wydaje się być bardzo wysoko cenione… Wystarczy zajrzeć do bazy Urzędu Patentowego - zarejestrowane są tam m.in. „MediaExpert - każdego dnia niskie ceny”, „PEPCO - każdego dnia niskie ceny”. Ostatnie doniesienia o sądowym sporze między sieciami sklepów Biedronka oraz Globi (sieć Carrefour) dotyczącym dopisku „Codziennie niskie ceny” w logotypach obu podmiotów pokazują jednak, że Urząd Patentowy może zbyt pobieżnie oceniać znaki towarowe w zakresie braku podobieństwa.
Biuro Prasowe Jeronimo Martins Polska S.A. wskazuje wprost, iż „Biedronka” jest renomowanym znakiem towarowym, a Globi tą renomę próbuje wykorzystać. Jednak nie tylko renoma jest tu stawką, lecz także koszty usunięcia takiego znaku towarowego z reklam czy ulotek (w końcu zarejestrowany znak towarowy gwarantuje jego właścicielowi wyłączność używania).
Na marginesie, przypominamy, że znak towarowy to nie tylko powszechnie kojarzone logo. To każde oznaczenie odróżniające producentów towarów i usług od towarów i innych producentów, które można przedstawić w sposób graficzny. A takie może stanowić równie dobrze kombinacja liter/cyfr, jak i słów. W związku z tym warto w ten sposób chronić dobry, chwytliwy slogan jak np. „THERE IS NOTHING LIKE A MENTOS KISS” albo „IMPOSSIBLE IS NOTHING”.
Znacie sądową sprawę BMW i pewnego „sprytnego przedsiębiorcy”? Pozwany przy oznaczaniu swojej firmy używał m.in. słów „Serwis BMW” pomimo, że od dłuższego czasu nie był już autoryzowanym dealerem tej marki. Do tego, w sąsiedztwie swojego warsztatu umieścił również tablicę informacyjną, na której niemal połowę powierzchni zajmowało logo BMW, zaś jego pracownicy byli ukazywani jako szkoleni przez BMW.
Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby firma należała do sieci handlowej BMW. Łatwo się domyślić, że BMW wygrało sprawę, a sąd zakazał pozwanemu używania słowno- graficznego znaku towarowego BMW w zakresie informacyjnym, jak i reklamowym. W szczególności w sposób mogący wywołać u potencjalnych klientów przeświadczenie, co do istnienia związków gospodarczych pomiędzy przedsiębiorcą a BMW.
Sprawa wydaje się prosta, jednak chcielibyśmy Was uświadomić, że znak towarowy nie uprawnia jego właściciela do zakazania innym podmiotom używania go, jeżeli wskazują oni na przeznaczenie towarów ( w szczególności będących akcesoriami lub częściami zapasowymi). Jest jednak warunek: przedsiębiorca musi używać znaku zgodnie z uczciwymi praktykami w przemyśle i handlu. Co to oznacza? Kiedy użycie cudzego znaku towarowego jest niezgodne z uczciwymi praktykami?Po pierwsze, w sytuacji, gdy sprawia wrażenie istnienia powiązania gospodarczego między osobą trzecią a właścicielem znaku towarowego. Po drugie, w sytuacji, gdy narusza wartość znaku poprzez osiąganie nieuzasadnionych korzyści wynikających z jego charakteru odróżniającego albo renomy. Po trzecie, w sytuacji, gdy skutkiem takiego używania jest dyskredytacja lub oczernianie znaku (więcej w: sprawa C‑228/03 The Gillette Company).
Dzisiaj przestrzegamy przedsiębiorców, którzy składają wniosek o rejestrację znaku towarowego w OHIMie (The Office for Harmonization in the Internal Market). Otóż, coraz częściej po złożeniu wniosku o rejestrację, rejestrujący otrzymują poważnie wyglądające pismo z wezwaniem do zapłaty z tytułuawie „zakończenia rejestracji znaku towarowego w Unii Europejskiej” wraz z fakturą VAT na kwotę nawet kilku tysięcy euro. Takie listy to jednak zwykły scam. Jest to praktyka naciągaczy wykorzystujących niewiedzę przedsiębiorców, którzy najczęściej niedoświadczeni w procedurze rejestracyjnej, wpłacają wskazane w nich kwoty na rachunek bankowy należący rzekomo do OHIM.
Jak scammerzy uzyskują dane firm, które rzeczywiście są w trakcie procedury rejestracji znaku towarowego? Bardzo prosto - ze strony urzędu, na której po złożeniu wniosku o rejestrację, znak jest publikowany wraz z nazwą i adresem zgłaszającego oraz informacjami o samym znaku (wniosku). Każdy z nas ma więc łatwy dostęp do tych informacji. Oszuści wysyłając wezwania, wykorzystują zwykle nazwy lub symbole kojarzące się przeciętnemu człowiekowi z instytucjami europejskimi. Pojawiają się więc takie „organizacje” jak:RIPT – Register of International Patents and TrademarksPTR – Patent Trademark RegisterODM – Office Data ManagementPamiętajmy, że Urząd Harmonizacji Rynku Wewnętrznego nie wystawia faktur VAT i nie rozsyła listów z żądaniem uiszczenia opłaty za świadczone usługi. Z przykładami bezpodstawnych wezwań możecie zapoznać się na stronie OHIM oraz Światowej Organizacji Własności Intelektualnej.
Niedawno pisaliśmy o uzasadnionej obawie Google'a przed dołączeniem do generycznych znaków towarowych i o tym, jak przez to walczy z czasownikiem „googlować”. W związku z tym coraz częściej mówi się, że Google wkrótce dołączył do tzw. trademark bullies, chociażby przez to, jak bezpardonowo wkracza ze swoimi żądaniami w sferę fair use.
Pewna grupa niemieckich aktywistów Peng! Collective jakiś czas temu założyła stronę Google-nest.org. Portal parodiował politykę prywatności Google'a i ekspansywne usługi firmy dotyczące niemal każdej dziedziny naszego życia. Na Google-nest możne było znaleźć humorystycznie sparodiowane propozycje nowych produktów Google'a, takie jak Google Bee (czyli osobisty szpiegujący drone), Google Hug (wyszukiwarka osób, z którymi mógłbyś się przytulić), Google Trust (pomagający Ci nabrać zaufania do Google'a) albo Google Bye (Twój pośmiertny profil społecznościowy). Na działanie prawników Google’a nie trzeba było długo czekać... Teraz na stronie www widnieje tylko oświadczanie kolektywu, w którym piszą, co sądzą o całym tym zdarzeniu.
W sprawę zaangażowało się Electronic Frontier Foundation (EFF), które w otwartym liście do władz Google'a wyraża zaniepokojenie, że firma „zaatakowała” stronę, która jest rodzajem politycznego komentarza: „Władze USA konsekwentnie wspierają podstawową zasadę, że prawo znaków towarowych nie wpływa na, a tym bardziej nie zakazuje, tego rodzaju wypowiedzi, będących przedmiotem zasadniczej troski politycznej” – pisze dyrektor IP EFF.
Nie można jednak zaprzeczyć, że Google-nest.org pokazało, jak bardzo zintegrowane z Google stało się życie wielu z nas. Jednak w kontekście ochrony naszych danych, nie jest to pozytywne zjawisko…FIFA World Cup Brazil 2014 – największe wydarzenie sportowe na świecie. Jest to idealna okazja do tego, żeby przyjrzeć się bliżej różnym prawom własności związanym z FIFA.
Własność intelektualna należąca do FIFA to przede wszystkim znaki towarowe, takie jak FIFA, WORLD CUP, COPA 2014, BRAZIL 2014 czy hasło A TIME TO MAKE FRIENDS, a także wzory przemysłowe jak m.in. oficjalny Plakat, Puchar czy Maskotka (ma na imię Fuleco – od połączonych słów "futebol" i "ecologia", zwierzątkiem jest pancernik kulowaty - gatunek zagrożony i występujący wyłącznie na obszarze Brazylii). Można ich używać wyłącznie na podstawie umowy zawartej z FIFA.
Organizacja jest znana ze swojej walki z podrabiaczami, co jest w miarę zrozumiałe biorąc pod uwagę wyniki badań - FIFA World Cup jest najbardziej rozpoznawalnym trofeum sportowym na świecie (średnia rozpoznawalność to 83%, w Brazylii – 99%). Jedna z „ofiar” tej walki, biznesmen z Kapsztadu, który został oskarżony przez FIFA o nielegalną sprzedaż breloczków, podsumował prosto, że FIFA pod tym względem jest gorsza niż mafia.
Jednak nie chcemy pisać o tak oczywistych sprawach jak to, jakie dobra intelektualne chroni FIFA i w jaki sposób narazić się na karę kilkudziesięciu tysięcy euro/dolarów (ciekawskich odsyłamy do 27-stronnicowej instrukcji wydanej przez FIFA, która określa, w jaki sposób można i nie można wykorzystywać symbole związane z mistrzostwami).
Z FIFA łączą się inne, interesujące historie dotyczące praw własności intelektualnej. Przykładowo – Paul the octopus. Paul był międzynarodowej sławy ośmiornicą, która przewidywała wyniki meczów, w których grali Niemcy (być może dlatego, że byli to jego rodacy - Paul wykluł się w Niemczech). Mundial 2010 był okresem najbardziej spektakularnych wyczynów Paula - ośmiornica prawidłowo wytypował zwycięzcę meczów z Niemcami siedem razy z rzędu. „Paul the octopus” jest międzynarodowym znakiem towarowym.
FIFA jest również wyczulona na praktyki marketingowe firm niezwiązanych z nią np. sponsoringowo, które chciałyby „pasożytować” na medialnym szumie wokół mistrzostw. Chodzi o tzw. ambush marketing, czyli działania zmierzające do stworzenia skojarzeń z imprezą przez firmy niebędące sponsorami. Prawdopodobnie, pod tym względem, nie da się ukryć przed FIFA. Przekonały się o tym m.in. linie lotnicze Kulula.com, które reklamowały się, jako "nieoficjalny przewoźnik sami-wiecie-czego" a także firma Metcash Trading Africa, która w trakcie Mundialu w 2010 roku sprzedawała lizaki „Astor 2010 Pops". Obie firmy oczywiście przegrały z FIFA.
Poniższy artykuł ukazał się w majowym (2014) wydaniu miesięcznika Marketing w Praktyce.
Są wszędzie – na przesyłce kurierskiej, na puszce napoju, na tuszu do drukarki. Tajemniczy symbol TM albo R w kółku. Mają one wspólny mianownik – dotyczą znaku towarowego. Część z Was może o nim słyszała, część być może utożsamia znak towarowy z logotypem. Czasami to się zgadza, czasami nie. Znak towarowy ma stanowić wizytówkę firmy, a wizytówką nie zawsze musi być logo – może to być sam kolor albo melodia. W niniejszym artykule chciałybyśmy przybliżyć Wam niuanse związane z ochroną prawną marki od strony znaku towarowego.
Na pewno macie jakieś intuicyjne pojęcie o tym, czym jest znak towarowy. Jednakże takie obiegowe przekonanie nie zawsze pokrywa się z ustawowymi regulacjami. Co więcej, doktryna i orzecznictwo, nieraz wprowadza niezły zamęt do jednoznacznego zrozumienia przepisów. Niemniej, dla większej niż powierzchownej, znajomości tematu, konieczne jest zapoznanie się z prawniczymi deliberacjami.
Zgodnie z prawem własności przemysłowej (a dokładniej: ustawą z dnia z dnia 30 czerwca 2000 r. – Prawo własności przemysłowej) znakiem towarowym może być każde oznaczenie, które można przedstawić w sposób graficzny, jeżeli oznaczenie takie nadaje się do odróżnienia towarów jednego przedsiębiorstwa od towarów innego przedsiębiorstwa. Oznacza to, iż znakiem towarowym, w rozumieniu ustawy, może być w szczególności wyraz, rysunek, ornament, kompozycja kolorystyczna, forma przestrzenna, w tym forma towaru lub opakowania, a także melodia lub inny sygnał dźwiękowy. Z niniejszego wynika, że znakiem towarowym może być zarówno butelka Coca-Coli, słynna melodyjka Nokii, jak i slogan „IMPOSSIBLE IS NOTHING”. Co ciekawe, lecz również kontrowersyjne, znakiem towarowym może być również kolor per se lub zapach (patrz przykład: Louboutin czy Milka).
Istotą znaku towarowego jest po prostu zdolność do odróżniania, możliwa również w oderwaniu od konkretnego towaru. Generalnie znak towarowy nie musi charakteryzować się oryginalnością i nowością, za to musi być na tyle charakterystyczny, aby klienci w warunkach zwykłego obrotu łatwo mogli odróżnić np. przędzę hafciarską firmy Clarke's OSEWEZ od firmy X (przykład jest nieprzypadkowy, gdyż dla tej firmy udało się zarejestrować znak towarowy dla nici pod postacią … zapachu plumerii). Taki efekt mają zapewnić m.in. znamiona odróżniające. W poprzednim akapicie mogliście zwrócić uwagę na powtarzające się sformułowanie „zdolność odróżniająca”. Krótkie wytłumaczenie, ponieważ sformułowanie to nie może być Wam obce, poza tym główną przeszkodą udzielenia prawa ochronnego na znak towarowy jest właśnie brak zdolności odróżniającej (pierwotnej lub wtórnej). Zdolność odróżniająca sprowadza się w istocie do oceny, czy dane oznaczenie może pełnić funkcję identyfikacyjną rozumianą jako możliwość przekazania odbiorcy informacji o pochodzeniu towaru[i].
W literaturze przedmiotu wskazuje się, iż znak towarowy ma pewne swoje funkcje, i zazwyczaj są to:
Temu służą znaki towarowe, a więc jeżeli ktoś zagraża takiemu ich przeznaczeniu, może je naruszać, zaś potencjalnych klientów wprowadzać w błąd (tzw. ryzyko konfuzji). Jak orzekł TSUE w sprawie popularnego browaru Budějovický Budvar, prawo wyłączne zostało przyznane właścicielowi znaku, aby umożliwić mu zadbanie o to, aby znak ten mógł spełniać właściwe mu funkcje[ii]. Przy czym oceniając powstanie niebezpieczeństwa wprowadzenia w błąd, zazwyczaj bada się identyczność lub podobieństwo w trzech płaszczyznach: znaczeniowej, fonetycznej i wizualnej.
Zaznaczyć należy również, iż znaki renomowane korzystają ze szczególnej, szerszej ochrony niż pozostałe znaki towarowe. W takim wypadku nie jest konieczne nawet zaistnienie ryzyka konfuzji - wystarczy wywołanie skojarzenia ze znakiem renomowanym. Ukazuje to m.in. sprawa Hochland AG przeciwko Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Piątnicy[iii]. Jak wiemy ALMETTE sprzedawane jest w opakowaniu przypominającym skopek. Zostało ono zarejestrowane przez HOCHLAND AG i jest znakiem renomowanym w Polsce. W sprawie nie chodziło nawet o to, że spółdzielnia również produkowała serki twarogowe w takim opakowaniu, ale że używała znak graficzny skopka.
Dla ochrony znaku towarowego nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że znak towarowy jest chroniony w tzw. klasyfikacjach. Aktualnie, zgodnie z klasyfikacją nicejską, mamy 45 klas towarów i usług. Rejestrując znak towarowy należy liczyć się z tym, iż będzie on zastrzeżony tylko w zakresie klas, które dla niego wybraliśmy. Należy również pamiętać zastrzegając logo (czy inne formy graficzne znaku), iż w przypadku rebrandingu konieczne będzie ponowne zgłoszenie znaku.
Czy zastanawialiście się kiedyś, czy można wykorzystać czyjeś logo (nawet to zastrzeżone) do własnego projektu? Wydawałoby się, iż jedyną słuszną na to pytanie odpowiedzią jest kategoryczne „nie”. Jednak jak to zazwyczaj w prawie bywa, nie wszystko jest takie oczywiste. Dobrym przykładem jest tzw. logo czy trademark parody, szczególnie w branży modowej. Jak sama nazwa wskazuje, zjawisko to polega na parodiowaniu logotypów przede wszystkim znanych marek, głównie należących do dużych i luksusowych domów modowych. Trend „joke-logo” zapoczątkował Brian Lichtenberg- Kalifornijczyk, który założył sklep internetowy BLTEE z odzieżą o wdzięcznych napisach „Ballin Paris” (Balmain), „Homies” (Hermes) czy „Feline” (Celine).
W jaki sposób takie dość aroganckie parodiowanie logotypów znanych firm może być legalne? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Doktryna zawsze analizuje poszczególne przypadki pod kątem trzech zagadnień:1. prawdopodobieństwa wprowadzenia klienta w błąd: dla oceny, czy znaki są podobne w stopniu zagrażającym pomyłką, „istotne znaczenie ma towar (usługa), dla którego oznaczania są używane”[iv],2. ryzyka rozmycia zarejestrowanego znaku towarowego, tzn. czy takie działanie może „nadszarpnąć” reputację marki,3. wolności wypowiedzi artystycznej, m.in. kwestia tego, czy parodia stawia markę w niekorzystnym świetle.
Z precedensowych procesów o tzw. trademark parody, należy wspomnieć o sprawie przerobionego logo Allegro, w które wpisano znak nazistowskiej formacji SS. Była to swoista krytyka polityki Allegro, które dopuściło do obrotu wytworzone współcześnie neonazistowskie i rasistowskie gadżety. Sąd Apelacyjny w całości oddalił powództwo Allegro, a w uzasadnieniu stwierdził, iż pozwani (twórca modyfikacji logo i Fundacja Zielone Światło) działali w granicach dozwolonej krytyki oraz w interesie społecznym. Niebagatelne znaczenie ma tu również fakt, iż Fundacja nie użyła spornego oznaczenia do zidentyfikowania własnych towarów i usług, co więcej, w niniejszej sprawie do użycia znaku w ogóle nie doszło w obrocie gospodarczym.
Jednym słowem użycie cudzego znaku do krytyki czy parodii jego właściciela, nie wchodzi w zakres funkcji, jakie znak towarowy pełni, a o których pisałyśmy powyżej.
Kwestia jest jednak niepewna, jeżeli wykorzystanie cudzego znaku towarowego może być szkodliwe dla renomy znaku. Tutaj porównania wymaga waga interesów uprawnionego ze znaku i osoby krytykującej/ parodiującej jego poczynania. W takich rozważaniach nieobojętne jest również czy rozpowszechnieniu ulegają szkalujące informacje czy formy przedstawienia logo, a może autor korzysta z wolności słowa? Każdy przypadek to analiza wielorakich czynników, przesłanek i przepisów.
Pomimo rosnącego znaczenia przypisywanego wartościom niematerialnym, wiele przedsiębiorstw nie przykłada właściwej uwagi do ich ochrony. Częstymi przyczynami takiego stanu rzeczy są m.in. niezrozumienie zagadnienia, brak wiedzy specjalistycznej lub po prostu niechęć do ponoszenia związanych z tym kosztów. A przecież znak towarowy to wizytówka przedsiębiorcy, o którą powinien dbać szczególnie! Nie od dziś wiadomo, że jest niezwykle ważnym atrybutem w walce rynkowej o klienta. W związku z tym jego odpowiednie zabezpieczenie (czyt. rejestracja) jest istotną inwestycją. Jakie korzyści przynosi rejestracja znaku towarowego?Zarejestrowany znak towarowy daje przede wszystkim wyłączność na jego używanie. Właściciel może zakazać innym używania znaku nie tylko identycznego, ale również podobnego do zarejestrowanego. Znak towarowy zwiększa też wartość rynkową i renomę firmy. Marka staje się atrakcyjniejsza w oczach odbiorców, ponieważ zyskuje nie tylko na popularności, ale także i wiarygodności. Poza tym, posiadanie zarejestrowanego znaku towarowego zabezpiecza przed tzw. „podrejestrowaniem” znaku przez nieuczciwą konkurencję. Jak pokazuje praktyka, takie przypadki zdarzają się nierzadko, a unieważnienie zgłoszenia znaku dokonanego w złej wierze jest czasochłonne i kosztowne. Zgłoszenie znaku we wczesnym etapie powstawania firmy zabezpiecza nie tylko przed późniejszym nieuprawnionym użyciem przez konkurencję, ale również gwarantuje pierwszeństwo jego używania. Planując długoterminową strategię produktu/usługi nie sposób pominąć tego aspektu. Istotną korzyścią z posiadania zarejestrowanego znaku towarowego jest możliwość udzielania odpłatnej licencji lub franszyzy na jego używanie innym podmiotom. Przy czym jest to tylko wyliczenie ułamka korzyści.
Załóżmy, że przeczytaliście powyższy artykuł i stwierdziliście, że zamierzone przez Was użycie czyjegoś logotypu, np. w reklamie porównawczej nie naruszy praw ochronnych znaku towarowego. Musicie jednak pamiętać, iż większość logotypów jest jednocześnie utworem plastycznym w rozumieniu prawa autorskiego, a więc nawet niezarejestrowany w Urzędzie Patentowym znak towarowy podlega ochronie. Do tego dochodzą jeszcze roszczenia wynikające z ustawy o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym. Ale o tym napiszemy może w kolejnym artykule.
Autor: Paula Pul i Aleksandra Maciejewicz[i] K. Szczepanowska-Kozłowska, Bezwzględne przeszkody rejestracji znaku towarowego, (w:) System Prawa Prywatnego. Prawo własności przemysłowej, (red.) R. Skubisz, Warszawa 2012, str. 568.
[ii] Wyrok TS UE z 22.09.2011 r. C-482/09
[iii] Wyrok SN z 10.02.2011 r. sygn. akt IV CSK 393/10
[iv] Prawo własności przemysłowej, E. Nowińska, U. Romińska, M. du Vall, wyd. LexisNexis, Warszawa 2011, wyd. 5, str. 357